ZAKŁADKI

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

I relacja koncertowa ...



Diocletian / Fin / Devilpriest / Morthus
03.08.2018 – Magnetofon – Łódź

Siedziałem sobie któregoś pięknego dnia w salonie spokojnie sącząc pinacoladę i oglądając
brazylijskie seriale, kiedy nagle zapukał listonosz (musowo dwa razy). Wręczył mi za pokwitowaniem list polecony i czym prędzej się oddalił. Co to takiego może być? – pomyślałem i czym prędzej rozdarłem kopertę po czym zamarłem … Jaka mobilizacja, o co chodzi? - przeleciało mi przez głowę w trakcie czytania krótkiej notki … A więc wojna! – przełknąłem głośno ślinę … Czyli jednak te wszystkie pogłoski to nie było tylko czcze gadanie. Mam się stawić 3 sierpnia w Łodzi, zwarty i gotowy … No cóż, przecież nie mogę w takiej sytuacji zwyczajnie zdezerterować. Trzeba naoliwić karabin, zakupić kilka granatów na drogę (sam, kurwa, jesteś owoc!) i ruszać tyłek ku chwale zapachu napalmu o poranku. A dokładniej ku chwale nowozelandzkiego wojennego metalu śmierci.
Po umilanej wspomnianym sprzętem podróży, która nota bene tym razem wydała się wyjątkowo krótka, dotarliśmy naszą brygadą pod drzwi znanego już klubu Magnetofon w mieście, z którego pochodził kot wart poniemieckiego rowera (i dwóch worków pszenicy – dop. RBN). Co by animuszu jednak nie zabrakło, walnęliśmy po szybkim taktycznym i ruszyliśmy wartkim krokiem w kierunku linii frontu, na której to chwil kilka później pojawiły się pierwsze jednostki przeciwnika w postaci wareckiego (tam też produkują lekkie granaty) Morthus. Chłopaki starały się wyrządzić nam jakąkolwiek krzywdę, jednak mówiąc szczerze ich strzały były średnio celne.  Atakowali dość przeciętnej jakości death/black metalem a dźwięk latających nad naszymi głowami kul był jakiś taki zbyt melodyjny. Nie można jednak piechocie odmówić dobrych chęci i zaangażowania w przeprowadzany atak, głowy chodziły, obsługa muszkietów też całkiem sprawna. Ot, takie sobie granie na otwarcie wieczoru. Nie napiszę, że „gówno” z dwóch powodów – po pierwsze primo, żeby się chłopaki nie popłakali jak pewien zespół, którego jakiś czas temu „nie doceniłem”, i po drugie primo ultimo – bo to „kupa” nie była.
W międzyczasie, udając się na zwiad, uzyskałem informację, że uderzenie nowozelandzkiego plutonu może przesunąć się nieco w czasie, gdyż w drodze do Polski ktoś im (hihihi!) zajumał po drodze karabiny, tudzież wysłał pod Dunkierkę. No cóż, może jednak nie będzie tak źle -pomyślałem. Choć nadmienić muszę, iż w drodze do Łodzi zasięgnąłem trochę języka i opinie jakie dotarły do mnie z Nowej Zelandii, a dotyczące Diocletian, były totalnie demotywujące. Nie będę się jednak wdawał w szczegóły, co generałowie z antypodów mają do siebie, to w sumie ich sprawa, a formę dzisiejszego najeźdźcy sprawdzę i ocenię osobiście.
Po chwili ciszy z okopów wyłonił się sporych rozmiarów pułk o numerze Devilpriest. I tu już łatwo nie było, bo detonacje pojawiały się z nikąd i trafiały w coraz to czulsze i bolące miejsca. Ale czegoż można się spodziewać z połączenia sił pułkowników z Anima Damnata (zwłaszcza tego „kurdupla” za garami hehe!) i Embrional. No czego? Ognia, kurwa, ognia, ognia i jeszcze raz ognia! A tego nie brakowało praktycznie przez cały set. Dość często riffy płynące z ich strony kojarzyły mi się z Morbid Angel co sprawiło, że postanowiłem niezwłocznie po powrocie do domu (jeśli przeżyję!) przypomnieć sobie dokonania tego niszczycielskiego tworu na debiutanckim debiucie. Przy okazji należy pochwalić właścicieli Magnetofonu (bo mam nadzieję, że wzięli sobie do serca moje rady) gdyż słyszalność była na naprawdę najwyższym poziomie i jebnięcia kolejnych pocisków moździerzowych nie zatykały uszu, tylko zachęcały do nasłuchiwania kolejnych. Brawo Devilpriest! O wiele bardziej mi tu zrobiliście niż z płyty. Ten cios był zaprawdę silny, powiadam wam.
Ta druga fala ataku na Łódź była na tyle silna, że w klubie wyjebało szambo, prawie jak u Wojnara na weselu, więc chłopaki z klubu założyli gumowe rękawice, kalosze w seledynowe gwiazdki i rozpoczęli działania odwetowe na zjebanym systemie kanalizacyjnym. Natomiast ja, gdy tylko nadleciały szybowce (tak oceniam poziom Fin na tej wojennej przygodzie – jęki, stęki, nuda) załapałem kontakt wzrokowy a zaraz potem werbalny z głównodowodzącym gwiazdy wieczoru. Opuściliśmy więc obaj obszar działań wojennych i udaliśmy się do sztabu na krótką (jak początkowo przypuszczałem) naradę. Brendan, mimo iż w pierwszej chwili sceptycznie nastawiony do wpierdalania się w jego plany inwazji, okazał się taką gadułą, że nie zauważyłem kiedy minęła godzina a Fin zakończył swoje łechtanie wroga po jajkach. „Pan ładny” odpowiadał na moje pytania z prawdziwą pasją i było widać, że jest poważnie zaangażowany w swoje działania. Ja natomiast miałem okazję posłuchać fragmentów nowego albumu jego śmiercionośnej maszyny i dowiedzieć się tylu ciekawych rzeczy, że gdybym wiedział wcześniej, włączyłbym dyktafon i miałbym gotowy wywiad. No ale chuj, niektórych rzeczy nie przewidzi nawet najlepszy taktyk.
W tym momencie nastąpiło zawieszenie broni trwające około godziny, a może i dłużej, bo na zegarek w sumie nie patrzyłem, zajęty uzupełnianiem zapasów płynów w organizmie. W międzyczasie Diocletiany dozbrajały się w sprzęt pożyczony od Devilpriest (drugi mega plus podczas tej bitwy!). Kiedy w końcu uderzenie nastąpiło, trudno było ustać w jednym miejscu, gdyż śmiercionośne ciosy sypały się z nieba niczym grad. W roli wykrzykującego rozkazy tym razem pojawił się były policjant Rigel Walshe i sprawdził się w tej roli ponadprzeciętnie. Atak oparty był ku mojej uciesze głownie na strzałach z pierwszych dwóch płyt, lecz nie zabrakło także trzech nowych pocisków, które zabrzmiały … potężnie. Błyskające niebieskie i czerwone flary potęgowały atmosferę przerażenia u cywili i wszystko to wyglądało jak atak dywanowy na Warszawę (no dobra, nie byłem tam wtedy, ale tak to sobie wyobrażam). Uniformy z wystającymi gwoździami zdawały się krzyczeć: wojna, skurwysyny! (czaisz Waldek? WOJNAAA! ;) ) Gdy Diocletian myśleli, iż unicestwili już wszystkich, jakiś niedobitek dorwał się do megafonu krzycząc „Chuj wam w dupe, jeszcze nie polegliśmy”, co sprowokowało drugą falę ataku nowozelandzkiej maszyny w postaci trzech strzałów w potylicę. Tego przeżyć już nikt nie miał prawa. Widząc wówczas z góry swoje leżące w błocie ciało z oderwanymi kończynami (białego tunelu nie uświadczyłem) pomyślałem: jebał pies, czy Diocletian faktycznie bardziej zajmuje się ostatnio sprzedawaniem nowych militarnych koszulek i gadżetów, jebał pies, że cała scena z Auckland ma na Brendana wyjebane, jeśli mają przeprowadzać takie ataki, to ja zawsze się jednak chętnie wybiorę tam, gdzie kiwi zrzucają swoje bomby. Bo ja jak kot, mam siedem żyć. Sorry, znaczy już 6…6…6…
-jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.