ZAKŁADKI

poniedziałek, 8 października 2018

Recenzja Ævangelist

Ævangelist 

"Matricide In the Temple of Omega"



Właśnie wpadła w moje łapska płyta, na którą czekałem ładnych parę miesięcy od momentu jej zapowiedzi, wypatrując premiery niczym cielak spragniony krowiego cyca. Od czasu wydania poprzedniego krążka Ævangelist minęły bowiem trzy długie lata, a znając płodność twórczą Matrona Thorna, który poza omawianym dziś zespołem odpowiedzialny jest także za kilka innych projektów, to okres faktycznie przydługawy. Przejdźmy zatem do rzeczy. „Matricide In the Temple of Omega” jest piątym albumem zespołu (nie szóstym, jak podaje Metal Archives, gdyż „Heralds of Nightmare Descending” którego można w całości posłuchać na bandcampie zespołu, a który mnie osobiście nieco rozczarował, został nagrany już po rejestracji „Matricide…”). Jest to kolejny krok w ewolucji zespołu, który od momentu debiutu rozwija się w niesamowitym tempie i zdążył ukształtować swój własny styl. Styl niepowtarzalny trzeba dodać, co nie jest to w obecnych czasach rzeczą łatwą. Omawiana płyta rozpoczyna się od minutowej inwokacji wygłaszanej chyba przez samego Lucyfera, a przynajmniej tak to brzmi. Zaraz potem zostajemy zaatakowani taką kakofonią dźwięków, że od razu, z zatkanymi uszami wiemy, kto to gra, pytanie tylko „jaka to melodia”? Nie bez kozery zadaję to pytanie, gdyż kto zaznajomił się z poprzednimi płytami zespołu, zwłaszcza od nr3 wzwyż, ten wie, że Ævangelist jest jak muzyczna hydra, co to ma więcej niż jedną głowę. Mamy więc początkowo wrażenie, iż każdy z instrumentów gra coś zupełnie innego, albo bardziej obrazowo, że słuchamy dwóch płyt nałożonych na siebie. Wszechobecny dysonans jest w stanie przyprawić o schizofrenię. Matron ma w głowie większe pokłady gówna niż można znaleźć na średniej wielkości krowim pastwisku i doskonale potrafi z tego gówna ukręcić soniczny bat. Bat utrzymany, mówiąc ogólnie, w tonacji black/death metalowej z założeniem, iż słowo „awangarda” i tak zawsze stanie na czele tytułu jakiejkolwiek szufladki, w którą chcielibyśmy wcisnąć Ævangelist. Brzmienie tego albumu jest równie dziwaczne, co sama muzyka, niemniej idealnie pasuje do obecnych na płycie dźwięków Nie wyobrażam sobie aby te schizopiosenki miały mieć brzmienie bardziej wypolerowane czy też przybrudzone. Tu proporcje zachowane są perfekcyjnie. Kolejna rzecz na albumie, która sprawia, że podróż przez ten album przypomina wędrówkę po ciemnych labiryntach umysłu na pewno nie-ludzkiego, są opętane wokale. Mamy tu growle, wrzaski, zaśpiewy przypominające jęki jakiegoś torturowanego przez inkwizycję heretyka… Z kolei „The Sonance of Eternal Discord” rozpoczyna lament kobiety kojarzący mi się z samplami z płyt G.G.F.H. Kobiece deklamacje pojawiają się także pod koniec ostatniego na płycie, a trwającego niemal 20 minut „Ascending Into the Pantheon” i sprawiają, że włos się na głowie, co bardziej wrażliwym na muzykę, jeży. Całość tej opętanej dźwiękowej podróży trwa ponad godzinę. Biorąc pod uwagę bogactwo skarbów, jakie możemy w trakcie jej trwania odnaleźć sprawia, że każdy, kto da sobie zaszczepić pierwiastek Ævangelist prosto w serce, spędzi tygodnie, jeśli nie miesiące, wciąż odkrywając na tym albumie coś nowego. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, iż nie każdy przetrwa tą próbę, gdyż nawet wśród znajomych maniaków ciężkiego grania są tacy, którzy nie kumają o co tutaj chodzi. Mi te dźwięki robią niesamowicie, więc spróbujcie, może i wami zawładną. Ten zespół się albo kocha, albo nienawidzi, i nie jest to wytarty slogan.

- jesusatan


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.