Właśnie wpadła w moje łapska płyta, na którą czekałem ładnych parę
miesięcy od momentu jej zapowiedzi, wypatrując premiery niczym cielak
spragniony krowiego cyca. Od czasu wydania poprzedniego krążka Ævangelist minęły
bowiem trzy długie lata, a znając płodność twórczą Matrona Thorna, który poza
omawianym dziś zespołem odpowiedzialny jest także za kilka innych projektów, to
okres faktycznie przydługawy. Przejdźmy zatem do rzeczy. „Matricide In the
Temple of Omega” jest piątym albumem zespołu (nie szóstym, jak podaje Metal
Archives, gdyż „Heralds of Nightmare Descending” którego można w całości
posłuchać na bandcampie zespołu, a który mnie osobiście nieco rozczarował,
został nagrany już po rejestracji „Matricide…”). Jest to kolejny krok w
ewolucji zespołu, który od momentu debiutu rozwija się w niesamowitym tempie i
zdążył ukształtować swój własny styl. Styl niepowtarzalny trzeba dodać, co nie
jest to w obecnych czasach rzeczą łatwą. Omawiana płyta rozpoczyna się od
minutowej inwokacji wygłaszanej chyba przez samego Lucyfera, a przynajmniej tak
to brzmi. Zaraz potem zostajemy zaatakowani taką kakofonią dźwięków, że od
razu, z zatkanymi uszami wiemy, kto to gra, pytanie tylko „jaka to melodia”?
Nie bez kozery zadaję to pytanie, gdyż kto zaznajomił się z poprzednimi płytami
zespołu, zwłaszcza od nr3 wzwyż, ten wie, że Ævangelist jest jak muzyczna
hydra, co to ma więcej niż jedną głowę. Mamy więc początkowo wrażenie, iż każdy
z instrumentów gra coś zupełnie innego, albo bardziej obrazowo, że słuchamy
dwóch płyt nałożonych na siebie. Wszechobecny dysonans jest w stanie przyprawić
o schizofrenię. Matron ma w głowie większe pokłady gówna niż można znaleźć na
średniej wielkości krowim pastwisku i doskonale potrafi z tego gówna ukręcić
soniczny bat. Bat utrzymany, mówiąc ogólnie, w tonacji black/death metalowej z
założeniem, iż słowo „awangarda” i tak zawsze stanie na czele tytułu
jakiejkolwiek szufladki, w którą chcielibyśmy wcisnąć Ævangelist. Brzmienie
tego albumu jest równie dziwaczne, co sama muzyka, niemniej idealnie pasuje do
obecnych na płycie dźwięków Nie wyobrażam sobie aby te schizopiosenki miały
mieć brzmienie bardziej wypolerowane czy też przybrudzone. Tu proporcje
zachowane są perfekcyjnie. Kolejna rzecz na albumie, która sprawia, że podróż
przez ten album przypomina wędrówkę po ciemnych labiryntach umysłu na pewno
nie-ludzkiego, są opętane wokale. Mamy tu growle, wrzaski, zaśpiewy
przypominające jęki jakiegoś torturowanego przez inkwizycję heretyka… Z kolei
„The Sonance of Eternal Discord” rozpoczyna lament kobiety kojarzący mi się z
samplami z płyt G.G.F.H. Kobiece deklamacje pojawiają się także pod koniec
ostatniego na płycie, a trwającego niemal 20 minut „Ascending Into the Pantheon”
i sprawiają, że włos się na głowie, co bardziej wrażliwym na muzykę, jeży.
Całość tej opętanej dźwiękowej podróży trwa ponad godzinę. Biorąc pod uwagę
bogactwo skarbów, jakie możemy w trakcie jej trwania odnaleźć sprawia, że
każdy, kto da sobie zaszczepić pierwiastek Ævangelist prosto w serce, spędzi
tygodnie, jeśli nie miesiące, wciąż odkrywając na tym albumie coś nowego. Z
drugiej strony zdaję sobie sprawę, iż nie każdy przetrwa tą próbę, gdyż nawet
wśród znajomych maniaków ciężkiego grania są tacy, którzy nie kumają o co tutaj
chodzi. Mi te dźwięki robią niesamowicie, więc spróbujcie, może i wami
zawładną. Ten zespół się albo kocha, albo nienawidzi, i nie jest to wytarty
slogan.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.