ZAKŁADKI

niedziela, 27 stycznia 2019

Recenzja Graveyard Shifters „Welcome To Sherwood”


Graveyard Shifters
„Welcome To Sherwood”
Self-Released 2019


Graveyard Shifters to punk’n’rollowcy z Finlandii grający wspólnie od kilku lat. Proponowana przez nich na początek bieżącego roku EP-ka jest trzecią pozycją w ich dyskografii. Nie słyszałem poprzednich dokonań zespołu, więc włączyłem sobie „Welcome to Sherwood” z czystej ciekawości. Od pierwszych chwil otwierającego materiał „Back to the Grind” rzuciło mi się w uszy skojarzenie z, pochodzącym zresztą z tego same kraju, The Black League.  Kto pamięta zespół Taneli’ego Jarvy, ten wie, iż muzyka ta potrafiła dostarczyć wiele niezapomnianych wrażeń („Cold Women & Warm Beer” do dziś hula u mnie przy kielichu!). Tutaj mamy granie w podobnym stylu, czyli skoczne, chwytliwe riffy, do których spokojnie można potańczyć z butelką w dłoni. Każdy z pięciu utworów zawartych na tej Ep-ce służyć może zakrapianej rozrywce równie dobrze jak ogórek kiszony. Nie potrzeba żadnych głębszych przemyśleń czy nadmiernego skupienia, by od razu wiedzieć, czy takie grzańsko nam się podoba, czy też nie. Dużo tu punka, odrobina thrashu – ot taki sobie radosny crossoverek. Słuchać, że gitarzyści grać potrafią, czego dowodem może być choćby doskonała według mnie solówka rozpoczynająca drugi na płycie „Dead End Road”, kojarząca mi się z tym, co wyczyniał na „Amok” niezapomniany Miika Tenkula, czy inna, zdobiąca „Catfish”. Chwilami w tle przewinie się Hammondowy klawisz, dodając odrobiny smaczku do całości. Brzmienie jest tutaj bardzo czytelne i szczerze mówiąc przydałaby się jednak odrobina więcej  punkowego niechlujstwa. Nie to jest jednak największym mankamentem „Welcome to Sherwood”. Jest nim niestety wokal. Być może to poprzez podświadome porównania do dokonań Taneli’ego wydaje mi się on kompletnie pozbawiony mocy. Ot takie nijakie śpiewanie, pasujące być może idealnie do rockowego grania z pazurem, ale nie do tak dobrego instrumentalnie materiału z jakim mamy tutaj do czynienia.  Mam wrażenie, że wokalista śpiewa na pół gęby, niby chce a się boi. Na nieszczęście, dość mocno psuje to frajdę, jaką mógłbym mieć puszczając Graveyard Shifters na domowej imprezce. Niemniej jednak te 17 minut wesołego grania warte jest sprawdzenia, bo muzycznie jest naprawdę nieźle. Jeśli śpiewak ostro poćwiczy, to być może następny materiał zespołu będzie już solidnym kopem w dupsko. Czego zespołowi serdecznie życzę.
- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.