ZAKŁADKI

czwartek, 21 lutego 2019

Recenzja Blodhemn „Mot Ein Evig Ruin”



Blodhemn
„Mot Ein Evig Ruin”
Soulseller Records 2019


Hell yeah! Chciałoby się zakrzyczeć już przy pierwszych dźwiękach następującego po krótkim, odegranym na plemiennych bębnach oprowadzaczu, a totalnie kopiącym po dupie „Det Gjekk Ein Faen”. To już trzeci pełniak solowego projektu Norwega  a ja po raz pierwszy spotykam się z tworzonymi przez niego dźwiękami. Przyznam się szczerze jak na spowiedzi. Kiedy po raz pierwszy odsłuchiwałem „MEER” byłem po sporym spożyciu, dlatego też pomyślałem, że to alkohol krążący w żyłach spowodował tak dużą podnietę na dochodzące mnie dźwięki. Nic bardziej mylnego. Powtórzyłem doświadczenie kiedy alkomat wskazywał 0:00 i wynik eksperymentu był niemal identyczny. Black metal grany przez Invisus’a ma taką nośność muzyczną, że niejeden Titanic wysiada. Z czym konkretnie mamy tu zatem do czynienia? Podstawą tej muzyki jest niezaprzeczalnie czarny metal, jednak z taką dozą porywających thrash metalowych riffów, że taki stary dziad jak ja, który niejedno już w życiu słyszał, najzwyczajniej w świecie nie potrafi usiedzieć spokojnie. Niemal każdy akord na tym albumie dosłownie wyrywa z kapci i każe poddać się mistrzowi pociągającemu za sznurki. A ten rozkazuje tańczyć. Raz szybciej, raz wolniej, żebyśmy zaczerpnęli nieco świeżego powietrza jednak jedynie po to, by za chwilę sponiewierać jeszcze mocniej, rzucając o glebę i zmuszając do lizania butów. Słowa mistrza są zazwyczaj wykrzykiwane skrzeczącym głosem, jednak od czasu do czasu pojawiają się czyste deklamacje, aby przypadkiem nie było nudno. Gitary wycinają tak niesamowicie zróżnicowane i pokręcone riffy, że ich bogactwo potrafi niejednemu zafundować bilet do szpitala dla obłąkanych, gdyby chciał je od razu ogarnąć za pierwszym podejściem. Dodatkowy szok powoduje to, że właściwie z każdym kolejnym odsłuchem dociera do nas coś nowego i zaczynamy się zastanawiać : czy to na pewno było tam chwilę wcześniej? Ta płyta jest jak paw rozkładający pomału swój przebogaty ogon, byśmy mogli z każdą sekundą otwierać gębę coraz szerzej. Przy okazji płynie z niej taka szczerość, że aż się chce kolesiowi postawić browara albo coś mocniejszego. Zresztą muzyka w wykonaniu Blodhemn do najtrzeźwiejszych i tak nie należy i mimo wszystko najlepiej się jej słucha właśnie pod wpływem. Pięknie na tym albumie brzmią beczki. Dokładnie tak jak mają – głęboko, dudniąco, niekomputerowo. Ja pierdole! Nie wiem skąd u mnie taki wzwód, przecież ja nie przepadam za black metalem.  Jednak ta płyta to zakup obowiązkowy i murowana zabawa przez wiele, wiele tygodni, jeśli nie miesięcy. Idę nakurwiać łbem! 
- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.