ZAKŁADKI

piątek, 15 lutego 2019

Relacja z Necros Christos


Necros Christos, Venenum, Ascension
14.02.2019 – Poznań – U Bazyla

Naprawdę miałem w ogóle nie jechać na ten koncert. To znaczy nie planowałem. Jednak niecały tydzień przed wyznaczoną na Poznań datą zadzwonił do mnie koleś, z pytaniem, czy się wybieram. A że nie widzieliśmy się kilka lat, zauważyłem w tym doskonałą okazję do pogadania o rzeczach, jakie nam przez ten czas przyniósł lub zabrał los. Ostatecznie jednak skończyło się tak, że wspomniany ziomek nie dostał w pracy wolnego, a że ja w międzyczasie nakręciłem na wyjazd dwóch innych, to jakoś tak nie wypadało się w ostatniej chwili wycofywać, gdyż sam wiem jak to smakuje. Siadłem zatem za kółkiem, skolekcjonowałem towarzyszy podróży i ruszyliśmy nach Posen, by doświadczyć najazdu trzech niemieckich oprawców.
Po szybkim piwku i wizycie na merchu, gdzie oferowano dość spory wybór dóbr wszelakich, powędrowaliśmy pod scenę. Kolejność zespołów była w mieście pyr inna niż dzień wcześniej w grodzie Kraka i rola otwieracza przypadła Ascension. Przyznam, że muzyka tego kwintetu niezbyt trafia do mego serca, lecz na żywo wypadli całkiem przyzwoicie. Duża w tym zasługa scenicznego image oraz oświetlenia.
Wokalista ubrany w jakieś podarte szmaty, stojący przy oświetlonym od dołu czerwonym światłem mikrofonie wyglądał iście diabelsko. Sporo gościu pogadywał w przerwach między kawałkami, choć nie za bardzo wyłapałem o czym gaworzył swoim chropowatym niemiecko-angielskim hehe! A sama muzyka – całkiem spoko. Trochę pokombinowany black metal, chwilami dość mocno blastujący z pokręconymi wstawkami. Całość dość czytelna, choć w pewnej chwili padł mikrofon i mieliśmy dłuższą chwilę koncertu w wersji czysto instrumentalnej. Ani się nie zakochałem ani nie zniesmaczyłem. Ot, taki występ, który się zobaczy i zapomni.
Po krótkiej przerwie na scenie zameldowali się kolejni sąsiedzi zza zachodniej granicy, czyli Venenum. Bardzo byłem ciekaw, jak ich granie sprawdzi się na deskach i muszę przyznać, że się nie zawiodłem. Zaczęli dość mocno i agresywnie, by z czasem odpłynąć w kierunku nowszych numerów z debiutanckiej płyty, przesiąkniętych nieco mniej death metalowym klimatem, za to pełnych klimatycznych pasaży. Co na pewno stanowiło wielki plus występu autorów „Trance of Death” to umiejętne budowanie napięcia. Trzeba przyznać, że nie jest to zapewne muza, której słucha się między piwem a pogaduchami z kolesiostwem. Aby w pełni odebrać dźwięki płynące ze sceny trzeba było rzeczywiście wczuć się w klimat. Jako iż tym razem byłem niepijący, to akurat mi się udało. Widać było, że chłopaki na scenie przeżywają tworzone przez siebie dźwięki idają z siebie wszystko co najlepsze i za to dla nich wielkie brawa. Oczywiście większość setu oparta była na nowym albumie, jednak wypadło to bardziej niż pozytywnie. Jedyne co mnie nieco rozśmieszyło, to zamszowe rumcajsowate sztyblety
jednego z gitarzystów. Jakoś tak śmiechłem, bo nie pasowały mi do pasów z ćwiekami i skórzanych kurteczek. Nic to, wiadomo, że to i tak pikuś w porównaniu z żabotami kolesi z Tribulation, jeśli biorąc pod lupę kapele death metalowe odpływające w poszukiwaniu nowej drogi do Indii.
Nadszedł czas na gwiazdę wieczoru. Lecz zanim Necros Christos wyszli na scenę doszło do sytuacji, która wywołała u mnie małą konsternację. Otóż po miłej pogawędce z Mors Dalos Ra’em chciałem sobie oczywiście starym zwyczajem strzelić z gościem fotkę. Zostałem przy tym poproszony, grzecznie, o zdjęcie bluzy na której widniał nowozelandzki sigil, gdyż, jak to Malte stwierdził, nie chciałby być kojarzony z „tego typu symbolami”.
Szczerze mówiąc w pierwszej chwili nie wiedziałem, czy to żart czy poważna sprawa. Dla pewności ściągnąłem też spodnie, jednak na szczęście aparat tego nie uchwycił. Sam koncert Necros Christos był już pozbawiony zabawnych sytuacji, gdyż Niemcy po raz kolejny udowodnili, że na żywo ich muzyka przybiera inny wymiar. Co prawda Malte z wielkim ekranem The Doors i chustą na głowie przypominał jak żywo Ryśka Riedla, jednak muzycznie to był cios. Przede wszystkim uważam, że w
przypadku tego zespołu wielką różnicę robi brzmienie. To było ciężkie w chuj i ostro biło w uszy. Nic w sumie dziwnego, biorąc pod uwagę, że dźwiękowiec co chwilę przechadzał się po sali zdając szybki raport drugiemu ziomkowi stojącemu za konsolą. Wszystko wybrzmiewało dokładnie tak, jak najbardziej wybredny fan by oczekiwał. Necros Christos rozpoczęli od trzech kawałków z najnowszej płyty i gdy już odrobinę zacząłem się niecierpliwić, przeszli do starszych numerów, które stanowiły, jeśli się nie mylę, całość pozostałej części setu. Ograniczyli przy tym ilość przerywników typu „Gate” czy „Temple” do minimum, czyli trzech/czterech, skupiając się na samej muzyce a nie tworzeniu klimatu. Pod sceną w końcu coś zaczęło się dziać na tyle, że młynek rozkręcił się chwilami na połowę sali. Tańczono tango przy takich ciosach jak „Black Bone Crucifix”, „Va Koram Do Rex Satan” czy „Necromantique Nun”.
I w chuj nikogo nie interesowało, że na scenie było dość statycznie, bo sama muzyka robiła swoje. Choć nadmienić trzeba, że człowiekiem, który troszkę ukradł show był perkusista. To co koleś wyprawiał za swoim zestawem kojarzyło mi się dość mocno z Proscriptorem. Wstawał zza beczek, podnosił ręce, stroił głupie miny i napierdalał łbem wywołując szczery uśmiech na mojej wrednej mordzi. Gdy po zejściu ze sceny gremialne krzyki przywołały Nekrosów z powrotem, zostaliśmy wszyscy nagrodzeni deserem w postaci „Baal of Ekron” i było to piękne ukoronowanie wieczoru. Co prawda chciałem usłyszeć kilka innych hiciorów, jednak występ trwał jedynie godzinę, więc wiadomo, że czegoś zabraknąć musiało.

Po raz kolejny mogłem więc pobawić się przy świetnej muzyce, za co (który to już raz!) serdecznie dziękuję Panu Mintajowi i jego małym pomocnikom. Warto było przyjechać i zobaczyć Necros Christos, prawdopodobnie po raz ostatni. Malte twierdził, że zespół faktycznie przechodzi do historii a biorąc pod uwagę, że nie jest to Slayer czy inny Kiss, należy te słowa brać na poważnie. Kto więc nie stawił się w Bazylu a mógł, ten jest chuj i prostak. A ta setka obecnych wczoraj w klubie może przysiąść za kilkadziesiąt lat przy kominku i gdy demencja starcza zacznie doskwierać powiedzieć wnusiowi „A wiesz, że dziadzio kiedyś był na pożegnalnej trasie tych…. No…. Jak oni się kurwa nazywali…”.
 - jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.