ZAKŁADKI

sobota, 6 kwietnia 2019

Recenzja Vltimas „Something Wicked Marches In”


Vltimas

„Something Wicked Marches In”

Season of Mist 2019



No cóż… Przyznam się na początku, że jakoś nie wierzyłem w ten projekt. Z prozaicznego powodu – zazwyczaj wszelkiego rodzaju all-star bandy chuja wartę są… chuja. Dodatkowo pan Evil D ostatnimi czasy ośmieszył się więcej razy, niż walę konia pod kołdrą, czym stracił dość mocno w moim rankingu osobowości światka metalowego. Do „Something Wicked…” podchodziłem zatem z dość sporym uprzedzeniem i muszę powiedzieć, że jednak warto było sobie ten materiał odpalić. Odkładając na bok wszelkiego rodzaju superstycje, otwierając wspomniany album jak czystą kartę, można się pozytywnie zaskoczyć. Oczywiście nie zderzymy się tutaj z czymś kompletnie nowym, jednak trzeba bez bicia przyznać, że zawarte na tym albumie 38 minut muzyki ma w sobie wszystko, czego można oczekiwać po nowoczesnym death metalu z niewielką domieszką starych trupów. Kto nie przebywa w strefie oparów ołowiu od dziś zapewne wyczuje w riffach rękę Blasphemer’a. Chłopina porusza się wyjątkowo sprawnie w gatunku muzycznym gdzieś pomiędzy death, thrash a chwilami nawet black metalem. Ten ostatni gatunek wyczuwalny jest w chwilach, gdy pojawiają się pokręcone dysonanse, jak choćby w „Truth and Consequence”. Jest mocno dorzucane do pieca i trzeba przyznać, że nawet typowo wysokooktanowe brzmienie, typowe dla większych wytwórni, nie powoduje odruchu wymiotnego, co w moim przypadku zdarza się nader często. Poza szybkimi strzałami możemy doświadczyć na płycie wolniejszych kawałków, dla emerytów, przy których można potańczyć przytulanego – patrz „Last Ones Alive Win Nothing”, w którym nota bene rządzi świdrujący w tle, wkręcający się w łeb kolejny akord z typu tych rozjechanych. Jeśli chodzi o wokale, to Vincent Maloy zrobił na tym płytu chyba najbardziej zróżnicowane w swojej karierze. Poza typowym growlem, za którego barwę mimo wszelkich uprzedzeń kochać (w pupę) będę chyba zawsze, oraz niskim zaśpiewem, tym razem Evil D zaprezentował również czysty śpiew w nieco wyższych rejestrach i wyszło to nawet ciekawie („Monolilith”). Mocno mi ta płyta przypomina „Domination”, na której także było sporo innowacji, przynajmniej biorąc pod uwagę poletko death metalowe.  Chwilami, gdy słucham debiutu Vltimas, to ciśnie mi się na usta, że tak właśnie powinien brzmieć album Morbidów na literkę „I”. Dużo tu eksperymentów, lecz płyta mimo wszystko nie wkracza zbytnio w zakazane rewiry. Jedyne co mnie na tym płytągu wkurwia, to zbyt striggerowane stopy. Flo jest zajebistym perkusistą i myślę, że doskonale poradziłby sobie bez tych komputerowo brzmiących efektów. A jeśli zagrał wszystko sam, bez pomocy techniki, to powinno to brzmieć zdecydowanie bardziej organicznie. Mimo wszystko, uważam, że „Something Wicked…” to i tak płyta zdecydowanie lepsza, niż można się było spodziewać. Słucham jej z wielką przyjemnością, zdecydowanie częściej będę do niej powracał niż choćby do ostatniego Morbid Angel. Nawet jeśli nie jest to do końca mój klimat. 
- jesusatan


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.