The Last Words of Death # 12
23.04.2022
Bydgoszcz, Wiatrakowa Klub
Necrosys
/ Antiflesh / Fadheit / Rimruna
Jak
ten miesiąc zleciał… Dopiero pisałem kilka słów o jedenastym odcinku The Last
Words of Death, a tu już czarny zegar śmierci dopełnił koło na swojej trupiej tarczy
i wybił północ. Ta edycja była wyjątkowa przynajmniej z dwóch powodów. Po
pierwsze, skład imprezy zasilił zespół z zagranicy, choć nie był to dziewiczy
tego typu wybryk, a po drugie pod klubem pojawiło się trzy-piąte załogi
Apocalyptic Rites, w osobach shub nigguratha, Hatzamotha i mojej, nieskromnej.
Z shub’em byliśmy nieco wcześniej, więc włączyliśmy piwo na rozruch, pomogliśmy
Niemcom wrzucić graty na bekstejcz i cierpliwie czekaliśmy na mających pojawić
się lada chwila na scenie weselnych grajków.
Jako
pierwsi swoje umiejętności zaprezentował wrocławski Necrosys. Po pierwszym
spojrzeniu na scenę myślałem, że to zespół gwiazd. Pałker wyglądał jak
odchudzony Gene Hoglan a na basie prezentowała się panienka, ciut
przypominająca Jo Bench. Muzycznie była to jednak zupełnie inna bajka. Maciej
rzadko zaprasza na swoje zbiegowiska zespoły deathmetalowe, nad czym czasem
boleję, jednak tym razem otwieracz wieczoru prezentował ten właśnie gatunek perwersji.
Państwo zajebali bardzo konkretnie, zgrabnie mieszając blastowe zrywy z ostrym
hamowaniem a także z wplatanymi tu i ówdzie bardziej blackmetalowymi tremolo
czy nastrojowymi liniami gitary w tle. Momentami odrobinę zajeżdżało to
Morbidami a w żwawszych momentach kojarzyło mi się z rodzimą Hostią, tym
bardziej, że słowa wypluwane przez bujającego się niczym Barney wokalistę były
w języku narodowym. Mimo iż zespół grał na jedną gitarę brzmiało to bardzo
mocno i gęsto. Szkoda tylko, że poza wspomnianym wokalistą, przeskakującym z
nogi na nogę, reszta brygady zachowywała się dość statycznie. Frontman miał
jednak w sobie tyle charyzmy, że kiedy pod koniec nakazał dość licznie
zgromadzonej gawiedzi napierdalać, mały młyn się nawet na chwilę zawiązał. Na
zakończenie poleciał dla odmiany numer po angielsku, ale szczerze mówiąc te
„nasze” zdecydowanie bardziej mną pozamiatały i mam nadzieję, że to były chwyty
z nadchodzącego pełniaka, który to ponoć już się buduje.
Po
zejściu pod klub okazało się, iż nie wszyscy się najwyraźniej dobrze bawią,
bowiem jakiś zrobiony sznur mocno pyskował pod adresem mojego miasta i obsługi
klienta. Miał chłopaczyna szczęście, że nie było akurat pod ręką bardziej
krewkich brygadzistów niż tam obecni, bo bankowo sobotni spęd uczyniliby dla
niego niezapomnianym.
W
międzyczasie na deskach zameldował się pochodzący z tego samego miasta co
poprzednicy Antiflesh. Panowie staroszkolnie pomalowani i wystylizowani na biało, ewidentnie na Arkonę,
zafundowali publiczności blackmetalowy rollercoaster, balansując między nagłymi
przyspieszeniami i częstymi zwolnieniami, które to, według mnie, najbardziej
gniotły. Było to jednak dość przewidywalne i poniekąd schematyczne, stąd też po
kilku utworach ewakuowałem się na pogaduchy z obsługującym stoisko Mara
Production ziomalem. Nie twierdzę jednak, iż był to słaby występ, zwłaszcza
biorąc pod uwagę dość liczną kibicującą zespołowi publikę. Widać się podobało.
Następnie
przyszedł czas na Fadheit. Ich poprzedniego występu w Bydgoszczy nie miałem okazji
doświadczyć, jako iż przebywałem akurat na wywczasach, jednak to czego
doświadczyłem kilka dni temu nieco mnie zszokowało. Łodzianie najwyraźniej
wzięli dość mocny zakręt w swojej twórczości. Na bydgoskiej scenie
zaprezentowali w przeważającej ilości nowe kompozycje z nadchodzącego drugiego
pełniaka. Jak one brzmią? No cóż… Zniknął mrok, pojawił się, jak to wykrzyczał
ze sceny wokalista „Łódzki punk rock, jazda kurwy!”. Było zatem skocznie,
rytmicznie i bawiły się przy tym głównie wymienione przez śpiewaka… dziewczyny.
No jechało to mocno rakenrollem, był groove, choć elementy Katatoni tez się w
starszych numerach przewinęły. Miałem trochę mieszane odczucia, bo szczerze
mówiąc muzyka Fadheit nie przekroczyła absolutnie granic przyzwoitości, jednak
widok bijających się do niej niczym gibony lasek wywołał u mnie lekki absmak.
Pogłębiały go obfite oklaski po każdym z numerów i miałem wrażenie że oto na
scenę wyszedł, kurwa, Rubik. Nie mniej jednak zespół zachował chyba tak zwaną
metalową postawę. Śpiewający gitarnik zaciekle uskuteczniał dzięcioła, a w
pewnym momencie wykrzyczał, że „Na moją twarz pluje” i panowie pojechali
patentem mocno kojarzącym mi się z Furią („Zamawianie Drugie” zostało
ewidentnie zaczerpnięte), więc… pozostaje mi jedynie poczekać, aż odsłucham ten
nowy matex w wersji finalnej. Co do samego koncertu, to był on decydowanie
najbardziej „taneczny”, ale chuja tam, mi się mimo wszystko podobało, bo wszystko
było idealnie wyważone i żywiołowe a zespół na scenie też nieco ruchu zaznał.
Deserem
wieczoru był niemiecki Rimruna. Teraz powiedzcie mi, ile znacie zespołów, które
potrafią na żywca zagrać w dwójkę? Wiadomo, Bolzer, może Inquisition. To powiem
wam, że Wintergrimm i Hivefroid, ubrani w czarne sukienki z kapturem, też mocno
dają radę. Ich zimny, śpiewany szorstko po niemiecku black, na scenie wypadł
znakomicie. O wiele surowiej niż z płyt, i nawet jeśli chwilami, głównie w
partiach blastujących, perkusja nieco przykrywała gitarę, to i tak nie było
powodów do narzekania. Przeciwnie, oczy zachodziły szronem a stawy kostniały.
Kombinacje na temat drugiej fali w wykonaniu Rimruna są na tyle interesujące,
na tyle różnorodne i niejednotematyczne, że potrafią zahipnotyzować niczym
norweski blizzard. Szkoda jedynie, że występ ten oglądała nieliczna, pozostała
garstka niedopitków, z których niektórzy chyba pomylili d-beaty z dożynkowym
graniem tańcząc radośnie pod sceną, a reszta stała tępo po bokach, jakby ni
chuja nic nie rozumieli z docierających do nich dźwięków. No cóż, duet zza
zachodniej granicy zagrał sztukę dla nielicznych na bardzo wysokim poziomie
udowadniając, iż nie potrzeba wyszukanej scenografii, by grać prawdziwy i
intrygujący black metal.
Była
to zatem, ponownie, bardzo udana edycja The Last Words of Death i tylko szkoda,
że publika tym razem średnio dopisała. Bo osiemdziesiąt luda to mimo wszystko
poniżej kreski. In plus zaliczyłbym jednak jeszcze fakt, iż wszystkie kapele
pojawiły się na scenie punktualnie, czego skrzętnie pilnował stojący w
podwiązkach i strzelający z pejcza organizator. Za niecałe dwa miesiące kolejne
balety. Tym razem akurat data zbiega się z istotniejszym dla mnie wydarzeniem,
ale kto ma Bydgoszcz po drodze na pewno wpaść powinien, bo nie pożałuje.
-
jesusatan
Zdjęcia dzięki uprzejmości:
Robert Kaźmierski / PhotoVintage
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.