THE LAST WORDS
OF DEATH # 11
Brzask / Lęk / Atonement / Besatt
Bydgoszcz 19.03.2022, Wiatrakowa Klub
Czyli co widzieli Jesusatan i Hatzamoth w ten
sobotni wieczór?
lub
O
dwóch takich, co więcej pili niż oglądali, profesjonaliści jebani…
Nie
będę specjalnie rozwodził się, jak to ja czekałem na te edycję The Last Words
of Death. Pewnie, że kurwa czekałem, tak jak na każdą, a do tego tym razem
skład był bardziej, niż zachęcający. Po małej rozbiegóweczce w domowych
pieleszach z mym sąsiadem stawiłem się oczywiście w klubie o określonej
godzinie i po krótkim przywitaniu ze stałymi bywalcami udałem się pod
scenę, gdyż właśnie zaczynał Brzask.
Mi się tradycyjnie średnio chciało
iść i tak naprawdę, to już na dwa dni przed tym całym bajzlem szukałem sobie
wymówki, by jednak się nie wybrać. Kusił jednak ten Atonement. No i kiedy
wieczór przed imprezą zadzwonił „koszykarz” Almighty Blasphemer z pytaniem, czy
jutrzejszy wywiad aktualny, to tak trochę głupio było się rakiem wycofywać. Tym
bardziej, że chłop wyższy ode mnie o dwie głowy, jeszcze by mnie kiedyś na
innym spędzie z góry namierzył i by był wpierdol. Wolałem zatem nie ryzykować
ewentualnego sparringu, więc wsiadłem w
tramwaj i chwil kilka po otwarciu bram witałem się z pierwszymi znajomkami.
Cóż,
chłopaki zagrali rzetelnie, ale jakiegoś wielkiego szału ich występ nie zrobił.
Black Metal, jaki zaprezentowali, brzmiał co prawda dosyć solidnie, ale był
zarazem w dużym stopniu przewidywalny i nieco monotonny, więc trochę po
połowie ich występu udałem się do baru, aby uzupełnić spadający poziom alkoholu
we krwi. Przy rzeczonym barze spotkałem mego redakcyjnego kolegę, mości
Jesusatana (A ja się, kurła, zastanawiam,
kiedy wszyscy przestaną mnie w końcu pisać wielką literą… Mała jest tam celowo,
do chuja! Przyp. –j.) i tak namiętnie zaczęliśmy omawiać otaczającą nas
rzeczywistość (głównie muzyczną rzecz jasna, ale nie tylko), że dobre pół
występu kolejnej, prezentującej się tego wieczora hordy, czyli Lęku przegapiłem
(tzn. przepiłem). Nic to, wszak na drugie pół ich spektaklu zameldowałem się
już w sali koncertowej. Twierdzę, że dobry to był show (choć widziałem tylko
jego połowę). Zimne, bardziej melodyjne, czarcie granie ze zdecydowanie
depresyjnym szlifem, jakie zaprezentował Lęk, podobało się, sądząc po reakcjach
zgromadzonej gawiedzi. I w sumie nie ma się czemu dziwić. Ich muzyka ładnie
płynęła w przestrzeń, panowie byli odpowiednio zaangażowani w swoje
przedstawienie, a frontman tak głęboko skupił się na swym recitalu, że nawet
stopy mu krwawiły. Lęk zajebał przyjemnie i zdecydowanie podniósł napięcie, jak
i temperaturę całej imprezy. Krótka przerwa, a przynajmniej mnie wydawała się
ona krótka i w Bydgoszczy otworzyły się wrota piekieł, a wszystko to za sprawą
kolejnego horda w tym zestawie, czyli…
Brzask w większości prze(ga)piłem.
Głównie z powodu wspomnianego wywiadu z Atonement, który to wolałem zrobić od
razu, żeby mi się chłopaki nie zrobili haha! A bo chuj wie, jacy z nich
zawodnicy, a pewne doświadczenia w podobnym klimacie mam. Zatem pogadali my,
piwo wypili i ruszyłem zerknąć, cóż to takiego ten Brzask. Kolegów było aż
pięciu, o czterech za dużo na małą bydgoską scenę Wiatrakowej, ale organizator
wpadł na genialny pomysł i bezczelnie postawił wokalistę do konta (czytaj na
podłogę przed sceną). Może prawdziwym powodem był fakt, że jako jedyny z
zespołu miał on na twarzy makijaż i Maciej stwierdził, iż nie pasuje do reszty…
No i tak oto dwie pieczenie upiekły się na jednym rożnie. Panowie zagrali
bardzo zgrabny black metal, trochę melodyjny z kapką klimatycznych wstawek, ale
dupy mi to nie urwało. A że pić się chciało, to
po dwóch numerach ewakuowałem się do baru, gdzie natknąwszy się na
Hatzamotha spożyliśmy napoje różne i zanim się obejrzałem, a już Lęk oswoił
sobie pod sceną całkiem spore grono fanów i groupies. Luda w międzyczasie nabiło
sporo, co było dla mnie lekkim zaskoczeniem, ale organizator na pewno nie
narzekał. Ślązacy zagrali black metal zdecydowanie bardziej nastrojowy, choć okraszony
także lodowatymi przyspieszeniami. Scenicznie prezentowali się o wiele bardziej
diabelsko niż poprzednicy, co tworzyło rzeczywiście atmosferę sączącego się z
zakamarków zła. Szczególnie zapamiętałem frontmana, który w bladym
corpsepaincie i z soczewkami w oczach
wyglądał faktycznie evil. Poza silnym głosem zaimponował mi też sceniczną
charyzmą. Klękał, wił się trochę w stylu Aarona z My Dying Bride, no ewidentnie
przeżywał to, co miał do przekazania, w języku polskim, że tak zaznaczę. Występ
zdecydowanie na plus… Jego koniec i przerwę na kolejny trunek obwieścił bijący
dzwon, więc niczym uczniak wybiegłem z sali na chłodny napój.
…Atonement. Ja pierdolę, panowie przykurwili
tak, że przez moment kolana się pode mną ugięły. Szybko doprowadziłem się
jednak do porządku, a to, co docierało do mnie ze sceny, spowodowało, że
nabrałem ochoty nieco bardziej się uzewnętrznić. Ruszyłem więc trochę
potańcować pod sceną. Cóż, nie wnikając w szczegóły, działo się sporo.
Atonement konsekwentnie chłostał nas swym smolistym, bluźnierczym Death/Black
Metalem, a ziemia drżała w posadach. Podczas ich artystycznej prezentacji
chwilami wręcz słyszałem za sobą tętent diabelskich kopyt i czułem na karku
Jego palący oddech. Napierdalałem więc ile wlazło, ku chwale Bestii, a wokół
roznosiła się cudna woń siarki, zgnilizny i odchodów Lucyfera. Myślę, że więcej
nie ma sensu strzępić ozora. Słowa i tak nie oddadzą tego, co zrobił onego
wieczora Atonement. W chuj miażdżąca sztuka!
Nie, no, Atonement tego wieczora
zdecydowanie rozdali. Chłopaki wyszli na scenę z tymi wszystkimi swoimi
łańcuchami i czaszkami i od razu powiało śmiercią i Kozłem. A jak zajebali, to
nie było co zbierać. W zasadzie idąc na ich występ spodziewałem się taniego
zamiennika Nekkrofukk / Archgoat, ale według mnie udowodnili, że są niezależnym
bytem i potrafią się odnaleźć na deskach. Krzykacz znów został sprowadzony na
parter, co wyszło zespołowi na dobre, bo przynajmniej wszyscy zdawali się być
równi wzrostem haha! No a swoimi marszowymi, bardzo chwytliwymi numerami rozruszali
publikę momentalnie. Sporo było pląsających, nawet kolega Hatzamoth się
rozkręcił. Sam bym zresztą nie zdzierżył
statyczności, gdyby nie fakt, że moja kontuzja kolana odniesiona na jednej z
poprzednich edycji (o której wspominałem w nieco śmieszkujący sposób podczas
relacji z rzeczonego spędu) okazała się nie jedynie kilkudniowym problemem, ale
prawdziwym bólem w dupie. No ale wracając do tematu, występ Atonement to było
mistrzostwo. Zresztą jeśli zespół wyłazi do ludzi w skórach, ćwiekach,
koszulkach Kata czy Mayhem a na cycu śpiewaka widzimy wytatuowany krzyż, to
wiadomo, że swoje chłopy i z Diabłem wutki by się napili. Do tego brzmienie…
Tego wieczoru byłem świadkiem chyba najlepszego nagłośnienia zespołu od
początku The Last Words of Death. Wszystko było czytelne i kurwesko ciężkie. W
trakcie występu odśpiewano też „Sto lat” organizatorowi z okazji półwiecza
(czego inicjatorem byłem akurat przypadkowo ja), a ludziki na tyle byli spragnieni
większej ilości death/black metalu, że maniakalnie skandowali „A-to-ne-ment”, z
czego miałem lekką bekę, bo owe okrzyki były z typowym polskim akcentem i
przypomniała mi się Metalmania, na której chciano więcej (teraz dosłownie) „Go-re-fest”.
Autorskie kompozycje, chyba wszystkie z debiutu, wzbogacił także cover Vader
(pozdro dla kumatych) a na bis satanasy zagrały po raz drugi otwierający ich
debiutancki krążek „Mirdautas Vras”. Potem outro, gasną światła, do widzenia.
Pozamiatane.
Nie
zdążyłem jeszcze dobrze ochłonąć po tej szatańskiej masakrze, ledwo co
osuszyłem jaszczura, a już scenę we władanie objął Besatt i rozpoczęła się
kolejna rzeź niewiniątek. Beldaroh i spółka także nie brali jeńców i spuścili
na głowy zgromadzonych w klubie (nie)wiernych iście niszczący, diaboliczny
napierdol. Wykurw był zaiste potworny, a przyzywane przez zespół demony śmigały
na wysokości lamperii. Jeden, za drugim szły same hiciory, kociołek pod sceną
zrobił się więc niezgorszy i chwila nieuwagi skutkowała wyłapaniem buta na
twarz lub celnego łokcia pod żebra. Śląski hord zajebał, nie okazując
nawet cienia litości, a kulminacyjnym punktem ich happeningu był odegrany na
bis „Ave Master Lucifer” na kurewsko przyspieszonych obrotach. Niepostrzeżenie
zespół zarżnął przy tym chyba ze dwie dziewice, gdyż po ich występie wszystko,
ale to dosłownie wszystko jak okiem sięgnąć zaplute było rytualną, zatrutą
krwią. Dobrze, że nie pokusili się o złożenie ofiary całopalnej, bo klub
poszedłby z dymem aż do fundamentów. A gdy opadł już koncertowy kurz ponownie
rozpoczęły się wieczorne Polaków rozmowy, alkoholowa chłosta i hulanki do
białego rana. Kto był, ten pił i wiedzę tajemną posiada. Kolejna, udana impreza
z cyklu The Last Words of Death. Na kolejnej, kwietniowej edycji z pewnością
też podpiszę listę obecności.
Ja po Atonement miałem na tyle dość
wrażeń, że na Besatt patrzyłem w zasadzie jednym okiem. Tym bardziej, że fanem
nigdy nie byłem i żaden z albumów ekipy Baldarocha jakoś mnie nie rozjebał.
Owszem, wizualnie było zajebiaszczo. Pentagramy, dobre światła, farba na ryjach
i fioletowa gitara frontmana. Pod sceną rozkręcił się po raz drugi konkretny
młyn, i chyba te krążące w koło postaci sprawiły, że zrobiłem się nieco senny
(no bo przecież chyba nie spożyte trunki).Widać jednak było, iż dla tego
zespołu pojawiła się na jedenastej edycji festiwalu spora rzesza maniaków. Ja
jednak udałem się w połowie setu w kierunku wyjścia, co, jak się później okazało,
skutkowało przegapieniem punktu kulminacyjnego występu Besatt, czyli
zapapraniem klubu krwią, podobno z błony dziewiczej. Chuj w to, nie pierwszy i
nie ostatni raz coś mnie ominęło. W każdym bądź razie, kolejna edycja The Last
Words of Death udowodniła klasę organizatora i robi się pomalutku imprezą wręcz
kultową. I tyle, żeby nie pierdolić pijarowych dyrdymałów. Dzięki, po raz
kolejny, za zaproszenie i do zobaczenia kolejną razą.
Hatzamoth / jesusatan
Fotki dzięki uprzejmości Robert Kaźmierski / PhotoVintage
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.