The Last Words of Death # 15
15.10.2022
Bydgoszcz, Wiatrakowa Klub
Mardom
/ Mepharis / Varnheim / Sphere
Powiem wam szczerze, że Maciej to jest jednak starej daty maniak. I to nie tylko dlatego, że wygrzebuje z dupy Diabła kapele, o których często pierwszy raz słyszę, a które niejednokrotnie prezentują ponadprzeciętny poziom, ale również z powodu pasji jaką wkłada w organizowany przez siebie cykl. Dużo by można na ten temat opowiadać, lecz to nie czas i miejsce ku temu. Jeśli jednak kiedyś napiszę książkę, to jakiś tam rozdzialik na pewno mu poświęcę. Przechodząc do sedna... Piętnasta edycja Ostatnich Słów Śmierci to kolejna okazja bym odwiedził klub przy Wiatrakowej w Bydgoszczy. W zasadzie jak jestem na miejscu i nie ma akurat jakiegoś trzęsienia ziemi, to zawsze chętnie zajrzę i sprawdzę, co się w moim rodzinnym mieście odgrywa. Tak też było w ostatnią sobotę.
Tym
razem wieczór po raz kolejny uświetnił swoją obecnością Greg ze swoim stoiskiem
Godz ov War, oraz debiutanci, przesympatyczna parka z dobrociami spod znaku Zły
Demiurg. Szkoda tylko, że zainteresowanie ich merchem było znikome, ale prochu
nie wymyślę twierdząc, że obecna młodzież w kasetach niekoniecznie gustuje. A
takim głównie formatem ten oldskulowy label się para.
Otwierający
wieczór Mardom to młody zespół z Łodzi. Chłopaki nie mają na swoim koncie zbyt
wielu wydawnictw, choć z tego co wiem, szykuje się nowe. Krawcowi starczyło jednak
materiału by skroić materiał akurat na trzy kwadranse. Pięciu kolesi wyszło na
scenę w mejkapach i kapturach, ledwo się na niej mieszcząc. Jeden z gitarników
musiał dosłownie stanąć bokiem, by się przypadkowo nie posmyrać z pozostałymi
muzykami swoim gryfem (i w górę wędruje tabliczka z napisem „Wybuch śmiechu")..
No ale do chuja, to jest metal a nie rurki z kremem, że zacytuję klasyka.
Napuścili gościom nieco mgły, a ci dojebali tak mroźny i złowrogi szoł, że
zrobiło się naprawdę chłodno. Muzyka Mardom oparta jest na sprawdzonych,
nordyckich wzorcach. Ci młodzi chłopcy, Ameryki absolutnie nie odkrywając, naprawdę
potrafią na żywo wezwać ducha przeszłości. Częste zmiany tempa, transylwański
feeling (tu nadmienić trzeba, że jeden z numerów zabrzmiał faktycznie jak nieco
spowolniona wersja, nomen omen, „Transylvanian Hunger”) wywarły na mnie silne
wrażenie. Zdecydowanie większe, niż bym się tego spodziewał. Chwilami muzyka
Mardom brzmiała jak wczesna Furia, a to
według mnie chyba dobra rekomendacja. Na pewno ogromną robotę zrobił tutaj
nałożony na wokale pogłos, dzięki któremu słowa docierały do publiki jakby ze
studni, jeszcze bardziej potęgując atmosferę spowijającego wszystko szronu.
Cholernie blizzardowy występ, z odpowiednią dawką melodii ale i przepełniony
złością.
O
Mepharis zasłyszałem przed ich występem, że to kolesie, którzy grają głównie w
klimatach brytyjskich spod znaku My Dying Bride czy Anathema. Nie wiem jacy
muzyczni imbecyle te słowa wypowiadali, gdyż po dość wnikliwym prześledzeniu
ich prezentacji scenicznej zdanie mam zgoła odmienne. Poznaniacy pojawili się
na deskach w składzie czteroosobowym, co nieco ułatwiało im logistykę na mocno ograniczonym
terenie. Dodatkowo okazali się, jebani, bardzo sprytni, bowiem basista schował
się za kolumną. Wokalista z kolei nieco przypominał Martina z My Dying
Bride, jeno z krótszymi włosami, choć to też żadnej wskazówki odnośnie tego, co
usłyszałem nie stanowi. No właśnie, kurwa, po co ja w takim razie o tym piszę? Do
brzegu… Mepharis zagrali show znacznie żwawszy i mocno żywiołowy. Ich muzyka
przesiąknięta jest starym thrashem, lub może nieco bardziej szwedzkim
melodeathem, który się ze wspomnianego wcześniej gatunku przecież w dużej
mierze wywodzi. Pany nie stały jak te słupy soli, ale w miarę możliwości
starali się przynajmniej zarzucić czupryną, w czym przodował wspomniany już śpiewak.
Ów pan nawet uraczył publiczność żartem po jednym z utworów, że zacytuję z
pamięci: „Dzięki, dzięki, chuj do ręki”… No taki był z niego śmieszny czort.
Nie mniej jednak nie dziwię się mu, że wywrzaskując liryki miał przeważnie
zamknięte oczy, bo przy takim groovie jaki zespół zaserwował faktycznie ciężko
było patrzeć na stojącą jak słup soli publikę. Tym razem nieco mniej liczną, co
było widać gołym okiem nawet na sali. No dobra, jak wspomniałem Cygan się
rozgadał i zapowiedział, że ostatnie dwa numery będą do tanga. I faktycznie były,
bo jeden z nich stanowił cover pod postacią „Mag Sex”, przy którym mi się łezka
w oku zakręciła. Ludziskom też się najwyraźniej podobało i nawet wykrzyczeli
bis, co na Wiatrakowej zbyt często się nie zdarza.
Varnheim.
Tych kolesi już poznałem wcześniej, dzięki ich bardzo dobrej drugiej płycie,
którą to miałem przyjemność recenzować na łamach. Kompletnie niepozorni młodzieńcy,
którzy z wyglądu bardziej pasowaliby do biura niż na scenę, stworzyli na
Wiatrakowej klimat totalnego bijącego ze wszystkich stron lodu. Na scenie co
prawda było mocno statycznie, lecz w przypadku muzyki jakiej dane nam było
doświadczyć to akurat żaden zarzut. Goście stali niemal nieruchomo, w
towarzystwie dodających nastroju niebiesko białych świateł, niczym kiwające
głowami manekiny, co jakiś czas ożywające i wybuchające gniewem, dokładnie
ucieleśniając nastroje skryte pod postacią dźwięku. Te, w wykonaniu Varnheim
hipnotyzowały i wciągały niczym czarna dziura, tworząc prawdziwie nieludzkie,
diabelskie doświadczenie. Poza tym zero konferansjerki, jedynie płynąca ze
sceny beznamiętna nienawiść i zło. Nawet zawarte w kompozycjach zespołu
melodie, chwilami nieco przypominające Mgłę, zdawały się wyjątkowo w tym
przypadku złowrogie. Koncert Varnheim był niczym ugryzienie śmiertelnie jadowitego węża.
Gwiazdą
wieczoru był warszawski Sphere. Nigdy nie byłem wielkim fanem, a że tak się
złożyło, iż tym razem musiałem wracać na drugi koniec Bydgoszczy tramwajem, to
zerknąłem sobie jedynie na trzy pierwsze kawałki. Moje kubki słuchowe nie
zostały jakoś zbytnio połechtane, głównie z powodu zlewających się w ścianę
dźwięku ścieżek gitar. Najwyraźniej brzmienie w przypadku tak technicznej muzy,
jaką prezentują Mazowszanie, nie do końca zagrało, więc tym bardziej nie żal mi
było uściskać starych ziomków i tych nowo poznanych, po czym oddalić się w
kierunku nocy. Co prawda Hatzamoth (stary gej) następnego dnia napomknął, iż
owo irytujące brzmienie zostało na późniejszym etapie mocno poprawione, lecz to
tylko opowieści z krypty, których świadkiem nie byłem.
Podsumowując…
W chuj zajebiście było. Na tyle, że o strzeleniu kilku pamiątkowych fotek
przypomniałem sobie na schodach prowadzących do wyjścia. W grudniu też się
obowiązkowo stawiam. Czy muszę po raz kolejny wyrażać wdzięczność Maciejowi za
inwajta? W tym przypadku powiedzieć „dziękuję” to jak nie powiedzieć nic.
Robisz chłopie super robotę. To właśnie dzięki Tobie Bydgoszcz po latach
posuchy powróciła na stałe na koncertową mapę Polski. Więcej dodawać nic nie
trzeba. Do zobaczenia następnym razem!
-
jesusatan
Zdjęcia dzięki uprzejmości:
Robert Kaźmierski / PhotoVintage
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.