GRIND
THE THRASH TOUR 2022
Hostia
/ Terrordome
20.11.2022
Bydgoszcz, Wiatrakowa Klub
Jeszcze nie zdążyłem ochłonąć po wypadzie do Gdańska
na Death Worship (plus zespoły towarzyszące, z których każdy wywiązał się z
powierzonego zadania i oczekiwania spełnił w stu procentach), a tu tydzień
minął i nadszedł czas, by pofatygować się, tym razem lokalnie, na Wiatrakową.
Okazją był organizowany przez Terrordome przystanek trasy koncertowej, która
aktualnie przetacza się weekendowo po Polsce, w znanym już chyba szerzej klubie
Wiatrakowa. A że panowie do towarzystwa w moim rodzinnym mieście
zaprosili Hostię, autorów jednej z trzech najlepszych death/grindowych płyt
tego roku, to apetyt był podwójny.
Po przybyciu na miejsce, w zasadzie na ostatnią
chwilę – lekka konsternacja. Pod drzwiami klubu stoi jedynie Hatzamoth z trzema
ludkami. Wszyscy już w środku? Ni chuja, w klubie pusto, nie licząc pań za
barem i obsługi merczu. Co jest, kurwa? Po chwili okazuje się, że godzinę
rozpoczęcia baletów przesunięto o sześćdziesiąt minut, jako iż mający wystąpić
w roli suportu zespół lokalny nie zagra z powodów bliżej mi nieznanych. Pies
ich trącał, był przynajmniej czas przywitać się z bohaterami wieczoru, strącić
piankę z piwka i pogadać o starych i nowych czasach.
Hostia na scenie zameldowali się punktualnie o dziewiętnastej i jak pierdolnęli z kopyta, tak nie zatrzymali się praktycznie przez trzy kwadranse. Pomijając krótką prezentację zespołu w żartobliwym tonie, panowie napierdalali w zasadzie jedynie z przerwami na otarcie potu z czoła. Pachu po każdym z pierwszych numerów zrzucał z siebie część garderoby, a to katanę, a to stułę, a to spodnie… A nie, spodni nie zrzucił, ale zaczęliśmy już robić zakłady czy dojdzie do galotów. Zachował jednak granice przyzwoitości, przynajmniej obyczajowej. Scenicznie natomiast uwolnił drzemiącego w nim demona. Wił się, machał jęzorem jak ten patafian z Kiss, zarzucał grzywką, w czym wtórowali mu zresztą koledzy z ekipy.
Z desek natomiast… leciały drzazgi. To
był prawdziwy soniczny rozpierdol. Hostianie zagrali przekrojówkę, z bardzo
rockowym „Not Really a Christian Song” włącznie. W międzyczasie pomachali zdekapitowaną główką
siostry Barbary, czy kogoś tam, intensywnie się powyginali, i tylko żal było
patrzeć na pustą salę, na której naliczyłem dwadzieścia jeden osób. W
normalnych warunkach w samym młynie powinno być z dwa razy tyle, a tu włosami
machało jedynie dwóch młodzieńców, co śmieszne, obaj o imieniu Igor. Ale nie
bliźniaki. Wielki szacun panowie, cieszę się, że przynajmniej ktoś trzymał
fason. Zespół natomiast zagrał swoje nie przejmując się ani trochę tak mało
licznym zainteresowaniem. Zresztą, jak sam Pachu stwierdził: „Mało ludzi, to
najwyżej zagramy sobie próbę, bo rzadko mamy okazję”. No i rozpierdolili, a
nawet dali się namówić na bis, a ja zaraz zszedłem na parter i ciesząc się, iż
na wystawie wisiały szmaty innego koloru niż czarny, jedną sobie zakupiłem.
Po chwili na posterunku zameldowała się ekipa Łapy. No i tak jak podejrzewałem, poprawili po Hostii w drugi policzek. Muzyka Terrordome potrafi spuszczać niezły łomot w domowym zaciszu, z płyty, ale wierzcie mi, na żywca ich kompozycje maja z trzy razy większe pierdolnięcie. Tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę, iż chłopaki nie stali na podwyższeniu jak te kołki, tylko dali żywy i energetyczny szoł. Podobnie jak poprzednikom, kompletnie nie przeszkadzała im prześwitująca sala i zagrali tak, jakby byli na scenie w Wacken. Nie no, kurwa, trochę się rozpędziłem, bo na Wiatrakowej estradzie miejsca jest tyle co pewnie na Wacken w kiblu, no ale nie dzielmy włosa na czworo. Chodzi mi o to, że muzycy potrafili w tych ograniczonych warunkach zagrać, poskakać i pomiziać się do siebie niczym doświadczona ekipa pokroju Suicidal Tendencies czy Madball. I wyglądali też jak crossoverowcy starej daty. Palce szalały po gryfie, ze sceny leciał totalny ogień, buchał puszczany dym, a pod sceną ponownie honoru broniły dwa Igory. Kurwa, następnym razem sprawdzę, czy już mają dowód, bo chyba im postawię piwo.
Jeśli chodzi natomiast o walory słuchowe, to w zasadzie jedynym mankamentem były nieco zlewające się z gitarami, mało wysunięte partie solowe, jednak poza tym brzmienie, zresztą w przypadku obu goszczących nad Brdą tego wieczoru zespołów, było naprawdę dojebane. Tym, którym chciało się tego niedzielnego wieczoru ruszyć z domu dupę najwyraźniej byli bardzo zadowoleni, bo skandowali „Jeszcze siedem! Jeszcze siedem!”, co w końcowym rozliczeniu dało dodatkową piosenkę na dobranoc. A tym, którym nie chciało się nawet wystąpić w roli suportu (celowo nie wymieniam z nazwy, co będę im reklamę robił?), Terrordome zadedykował „I Don’t Care”. Pewnie dlatego, że nie mieli akurat przetrenowanego kawałka Witchmaster o wiadomym tytule.
Podsumuję bardzo krótko. To były dwa strzały bez
litości, pełne energii i wkurwu, dwie wyśmienite ekipy, które pokazały
prawdziwą klasę i profesjonalizm. Terrordome będą jeszcze kończyć trasę w
towarzystwie Antigama, Hostia też coś ma chyba w najbliższy weekend zagrać
(Warszawa?). Zresztą bez różnicy, teraz czy w przyszłości… Jeśli zastanawiacie
się, czy warto przejść się na ich gig, to bezapelacyjnie to zróbcie, bo w chuj
warto!
- jesusatan
Zdjęcia
Michał Kwaśniewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.