ZAKŁADKI

niedziela, 23 kwietnia 2023

Relacja z The Last Words of Death # 18

 

The Last Words of Death # 18

22.04.2023 Bydgoszcz, miejsce po byłym klubie

Morrath / Infernal Bizarre / Scitalis / Sznur

 


„Okręt mój płynie dalej…” mógłby zaśpiewać organizator bydgoskiego cyklu The Last Words of Death. Mimo niesprzyjających okoliczności, kolejny odcinek imprezy ponownie udało się w pocie czoła zorganizować, raz jeszcze w tej samej miejscówce, gdzie działa się akcja edycji siedemnastej. Tym razem Maciej zwerbował innego człowieka od nagłośnienia, by  wycisnąć z, niekoncertowej mimo wszystko sali, co tylko się da. I faktycznie było nieco lepiej, ale po kolei.

Na miejsce przybyliśmy praktycznie w ostatniej chwili, zatem po szybkim przywitaniu z wszechobecnymi znajomymi mordziami i zakupie złocistego (tym razem stoisko obsługiwał Browar Regionalny Koronowo) można było zajmować miejsce pod sceną. Z tym browarem to była jeszcze śmieszna historyjka. Chłopaki ze Sznura raczyli się nim i trochę narzekali, że dziesięć zeta za 0,3 litra cieńkusza to niezbyt adekwatna cena. Wielkie było ich zdziwienie, kiedy to kolejni klienci przy prowizorycznym barze dostawali za taką samą cenę litra pół, więc poszedł mały bulwers haha! Najwyraźniej Wałbrzych ma specjalne ceny. Nic to. Trzeba było przełożyć rozmowy na „potem”, bo na scenę wchodzili właśnie chłopcy z Morrath. 

Zaczęli trochę nieśmiało i statycznie. Nie wiem, kiedy ostatnio widziałem ich w Toruniu, zrobili prawdziwe wejście smoka. Tutaj im chyba za mało dali pić. Nie mniej jednak, nawet jeśli podczas występu popijali wodę (jedynie Maślak był normalny i raczył się czymś puszkowym), w miarę upływu czasu dość solidnie się rozkręcili. Śpiewak, który zdecydowanie nie grzeszył kulturą i wyzywał, nieznajomych w sumie, ludzi pod sceną od skurwysynów, stwierdził w pewnym momencie, że grunt to wpierdol. Zaczęło się zatem dzikie machanko czuprynami i ruchy sceniczne, nawet przy dość mocno ograniczonej powierzchni. Wspomniany gitarnik - piwosz przebierał łapami po gryfie, chwilami, zwłaszcza dzięki swojej sylwetce, przypominając Treya. A i styl jego gry głęboko czerpie od mistrza deathmetalowych solówek. Wspomniałem o nagłośnieniu. Tym razem człowiek za konsolą nie uznawał zasady „im głośniej – tym lepiej”, dzięki czemu dźwięk był nieco bardziej selektywny niż poprzednio, choć tak po prawdzie do szczęścia brakowało trochę bardziej wysuniętych do przodu gitar. Nie było jednak źle i tak już pozostało do samego końca imprezy. Wracając do Morrath… Zaprezentowali na scenie większość materiału z debiutanckiego albumu, który to jakoś na dniach ma (albo już miał) swoją premierę, oraz coś starszego. Pod sceną rozpoczęły się małe tańce, ale dość nieśmiałe, bo ludzie jeszcze za mało wypili. Może dlatego Ucho zeskoczył w pewnym momencie ze sceny i zaczął nieco headbanging wspomagać. Występ się jednak musiał podobać, bowiem został nawet wykrzyczany bis, i to nie byle jaki. Poleciał „Fear Napalm” Terrorizer, przy którym ciężko było ustać w miejscu, bo to przecież przechuj numer. Był ogień.

Kolejni w kolejce byli chłopaaa….. Panowie! … z Infernal Bizarre. Wyglądali trochę jak dziadki z pokrytymi siwizną głowami, choć później podczas rozmowy okazało się, że są w moim wieku. Pewnie gdybym nie zrzucił owłosienia kilka lat wstecz, dziś wyglądałbym podobnie. A tak jestem, kurwa, sprytny, i bieli nie widać! No ale wracając… Wyglądały chłopy trochę jak band country, brakowało jedynie, by wokalista zamiast czapeczki miał kapelusz. Za to jak zajebali, to ściany zadrżały. Poleciał dym, pomigały światła, a ze sceny waliło okrutnie staroszkolnym death metalem. Wiadomo, że panowie prochu już nie wymyślą, ale tego typu granie na żywca zawsze sprawia mi wiele radochy. Zwłaszcza, że na deskach kręcono włosami młynka, w czym nieco dopomógł basista, ustępując reszcie brygady miejsca. W pewnej chwili myślałem, że zespół gra tylko na dwie gitary, dopiero za chwilę dostrzegłem człowieka stojącego tuż obok coraz śmielej poczynającej sobie publiczności. Oglądając prezentację sceniczną Infernal Bizarre miałem podobne wrażenie jak chwilę wcześniej przy okazji Morrath. Mianowicie, iż zespół z kawałka na kawałek się rozkręca. Jeśli o młodych z Morrath już mowa, to chyba sobie w końcu golnęli, bo pod koniec setu przyszli nieco poszaleć. Na zakończenie do zebranych pofatygował się także wokalista, chycili się chopy wszyscy za bary i zaczęli kołysanko niczym na stadionie. Co by nie gadać Infernal Bizarre na żywca wypada zdecydowanie lepiej niż z płyty, przez co mogę z czystym sumieniem napisać, że był to bardzo dobry występ.

Czego spodziewać się po Scitalis zbytnio nie widziałem, bo przed imprezą zdążyłem jedynie odsłuchać z dwa numery z ich bandcampa. Jakoś nie mam przekonania do słuchania muzyki z sieci, no taki antyfetysz. Szwedzi na deskach pojawili się z małym opóźnieniem, bo się, jak te baby w łazience, malowali. Weszli zakapturzeni, mrok rozjaśniła krwistoczerwona poświata, poszedł dym i się zaczęło. Znaczy, zaczęło… Najpierw to w górę powędrowało z dwadzieścia telefonów, bo przecież teraz na koncerty się chodzi po to, by se ponagrywać i potem te kiepskiej jakości filmiki zapewne oglądać po sto razy. Hmh, już to widzę… Chuj w to. Skończyło się intro i temperatura powietrza momentalnie spadła do zera. Scitalis zaprezentował zgromadzonym solidną dawkę naprawdę dobrego, skandynawskiego black metalu z całym jego dobrodziejstwem inwentarza. Panowie czarowali swoimi tremolo a wokalista zdzierał niemiłosiernie struny głosowe. Trochę znów brakowało mi gitar, ale ze stopperami na uszach słyszalność była na tyle dobra, że mocno się muzyką zespołu zainteresowałem. Zresztą otrzymaną od nich do recenzji płytę męczyłem od wczesnych godzin porannych, czego efekt zapewne znajdziecie gdzieś poniżej mojej relacji. Wracając do Szwedów... Wyglądali na scenie faktycznie diabelsko co idealnie współgrało z ich muzyką. Tę dodatkowo wzbogacały puszczane z komputera klawisze a migające, niebieskie z kolei, światła pogłębiały uczucie chłodu. Wokalista konferansjerkę ograniczył do minimum, skupiając się raczej, jak i pozostali muzycy, na prezentacji swoich numerów. Ostatecznie ich show skwitować można krótko – to była niemal godzinna śnieżna burza. Uwielbiam poznawać na żywo takie zespoły.

Wisienką na torcie miał być, i w sumie był, Sznur. Patologia Black Metal z Wałbrzycha. Czy tu trzeba coś dodawać. Zespół to, pomimo klasycznych skandynawskich  korzeni, oryginalny i rozpoznawalny. Tym razem Zero pojawił się na scenie w niebieskich barwach, w garniturze i kominiarce, którą to później, podczas śpiewania, sowicie oślinił. Na intro poleciała piosenka ku czci papieża polaka, wykonywana przez jakiegoś operowego diwa, która to lata gdzieś po Internetach, bo nawet mi jakiś ziomek kiedyś podesłał. Czyli od samego początku patologia, mówiłem. Chłopaki zaczęli od starszego kawałka, ale bardzo szybko przeszli do nowej płyty, którą to odegrali, jeśli się nie mylę, w całości. Oczywiście Zero tradycyjnie pierdolił ze sceny farmazony, zapowiadał kolejny numery, bujał się i dygał, zarzucał cmentarnymi szarfami przywiązanymi do stojaka pod mikrofon, ogólnie zachowywał się jak obłąkany. Zdziwił mnie jedynie fakt, iż popijał wodę. No chyba, że była święcona z pizdy. Mówiłem, że patologia. A tak poważnie, to chłopowi charyzmy odmówić nie można, bo ludzie bawili się świetnie, nawet jeśli nowych piosenek jeszcze nie znają. W zabawie oczywiście przodowali kolesie z zespołu, którego nazwę w tym tekście wymieniałem najczęściej. Kurwa, wielki szacun. Widać, że poza odegraniem swojego, potrafią się także dobrze bawić przy muzyce zespołów z którymi dzielą scenę. Kiedy czas przeznaczony dla Sznura dobiegał końca, ludziska bynajmniej do domu wybierać się nie zamierzali i skandując „Zdychaj chuju!” wyprosili bis w postaci coveru Defekt Muzgó „Wojna”. Idealny to był strzał na dobicie i podsumowanie nie tylko występu wałbrzyszan, ale i całego wieczoru.

No cóż, kolejna edycja The Last Words of Death za nami i pomalutku zbliżany się do drugiego okrągłego jubileuszu. Frekwencja dopisała, wszystkie zespoły zaprezentowały się lepiej niż dobrze, nawet brzmienie było znośne. Choć, nie kłamiąc, cieszę się ogromnie, iż najprawdopodobniej następnym razem cykl powróci już na stare śmieci.  Ale czy tak się faktycznie stanie, czas pokarze. Tradycyjnie dziękuję Maciejowi za zaproszenie, Gregowi z Godz ov War, że o mnie nie zapomniał i dostarczył małego surprajsa, wszystkim spotkanym za miłe towarzystwo a shub niggurath’owi za transport. Do zobaczenia następnym razem!

- jesusatan

 

Zdjęcia dzięki uprzejmości:

Robert Kaźmierski / PhotoVintage

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.