Black Silesia VI - Open Air
Festival
Gród
rycerski w Byczynie
16-17.06.2023
Po zeszłorocznym rozpierdolu w Byczynie zaczęły
krążyć słuchy, że to był ostatni przystanek cyklu Black Silesia, przynajmniej w
grodzie. Szczerze mówiąc, od początku byłem przekonany, że to tylko takie
pierdololo, tym bardziej, że organizator bynajmniej owej informacji nie
potwierdzał. Krótko potem zapowiedział natomiast „szóstkę”, z tym jednak
zastrzeżeniem, że jej obsada nie będzie już tak silna jak w roku poprzednim.
No, po raz kolejny, znając Michała, pierdol, pierdol, ja posłucham. Na człowieku
można polegać jak na Zawiszy, zatem bilet na tegoroczna potańcówkę zakupiłem
natychmiast, jak tylko pierwsza pula pojawiła się w sprzedaży. Zarezerwowałem w
rodzinnym kalendarzu wyjazd, podkreślając na czerwono, dopisując „termin nie
podlega negocjacjom nawet w przypadkach terminalnych”, i cierpliwie czekałem na
rozwój wypadków.
Pomijając sprawy niepotrzebne, jak nie do końca
zdecydowany, a ostatecznie okrojony do zeszłorocznego, czyli dwuosobowego,
skład delegacji z Bydgoszczy, czy choroba silnie rozwijająca się tuż przed
wyjazdem u współtowarzysza, przejdę od razu do rzeczy. Na miejsce dotarliśmy
tradycyjnie w piątek koło południa. Szybko zbudowaliśmy szałas, jebnęliśmy przy
tym drinka i piwo, albo dwa, po czym udaliśmy się, zahaczając o, okryty już
chyba kultem, lasek, w którym to kilka trupów już leżało, po opaski.
Na terenie festu znajomych więcej niż mrówek w
mrowisku. Szczerze powiedziawszy, gdybym miał z każdym napić się nawet zwykłego
piwa – sikacza, i pogadać choćby kwadrans, dla przyzwoitości, to pewnie nie
obejrzałbym żadnego występu i skończył jak żul pod tojtojem, albo w. Zatem już
na wstępie przepraszam wszystkich, którym nie poświęciłem należytej ilości
czasu, oraz tych, których w swej lekkiej pomroczności nie rozpoznałem. Istotne
jest jednak co innego. Black Silesia to spęd, na którym praktycznie nie ma
ludzi przypadkowych. Tu każdy wie, po co przyjeżdża, każdy jest oddanym fanem
tej muzyki. Można powiedzieć, choć to fraza oklepana, że ta impreza to stan
umysłu. Dlatego cieszy, że z roku na rok docierają na miejsce maniacy z coraz
bardziej odległych części świata (spotkaliśmy choćby typów z Ameryki
Południowej), tylko po to, by przez dwa dni chłonąć dźwięki prawdziwego metalu.
A jednocześnie ciężko szukać bywających na każdym błotnym pastwisku randomów.
No ale to taka luźna myśl. Do brzegu…
Na pierwszy ogień poszedł Crippling Madness. Miałem
już możliwość oglądać występ chłopaków na żywo, zatem doskonale wiedziałem, że
lipy nie będzie. Ich twórczość na scenie zyskuje dodatkowego turbo doładowania
w porównaniu z odsłuchem w domowych pieleszach. To był thrashowy wpierdol jak ta
lala, co prawda zagrany w środku dnia, ale z totalnym wkurwem i wielkimi
jajami. Wokalista przez cały czas trzymał w ręku maczetę, w sumie nie wiem po
co, bo nikomu łba nie urżnął, a mogło to być pewnego rodzaju oryginalnym
przerywnikiem. Zmieniał natomiast maski niczym Axl Rose wdzianka, i zagadywał
coś, że heavy metal jest najlepszy… Reszta chłopaków też nie stała jak te
pizdy, co dość szybko wypłynęło bardzo rozruszająco na jeszcze mało licznie
zgromadzoną pod deskami publiczność. Zagrali też chłopaki cover Kreator gdzieś
tam w połowie setu, ale nie mogę sobie teraz przypomnieć na sto procent, co to
było, choć przekonany jestem, że numer pochodził z „Terrible Certainty”. Obstawiam
„Toxic Trace”. Szkoda natomiast, że nie zagrali piosenki Dżemu mając Riedla w
składzie, za zestawem. Co by jednak nie
gadać, lepszego rozgrzewającego ciężko by szukać.
Goatcraft, czyli słowaccy naziści (jak to było mi
dane przed koncertem usłyszeć, a wyjaśnienie czego będziecie mogli zapewne
znaleźć w kolejnym numerze R’lyeh) nagrali na tyle dojebany debiut, że ich
pokazu odpuścić sobie nie mogłem, choć gardło lekko już wysychało. Panowie
zagrali w trójkę, co, nie ukrywajmy, lekko wpłynęło na zagęszczenie linii
gitarowych. No ale to nie Immolation, który bez jednego wiosła traci połowę
siły rażenia, tylko black metal. A w ten Goatcraft bardzo umiom, czego dowodem
ich krótki, bo zaledwie półgodzinny show. Krótki, ale bardzo treściwy, oparty
głównie na wspomnianym „Spheres Below”. Lekki makijaż ograniczający się do
podmalowanych na czarno oczu, legginsy, pasy z nabojami i… motylki (czyli
klapki plażowe, jak by ktoś nie wiedział o czym rozmawiam). No, trochę
wymiękłem w momencie jak gitarzysta postawił stopę na odsłuch, ale czego to
dowodzi? Że kolesie mają totalną wyjebkę na sztuczne silenie się na zło. Tu ma
przemawiać muzyka. A ta rozpierdoliła na żywca tak samo jak z płyty. Szkoda
tylko, że nie zagrali z dziesięć minut dłużej, bo jak dla mnie było to trochę
mało.
Hetzer zrobił konkretny deathmetalowy rozpierdol.
Chłopy powrócili na scenę po kilkunastu latach, ale w ogóle nie sprawiali
wrażenia jakby mieli jakąkolwiek przerwę. No, Vincent regularnie się udzielał,
choćby w Voidhanger, ale zwłaszcza dla pozostałej dwójki wielki szacun.
Absolutnie nie zapomnieli jak „to” się robi. Zespół, podobnie jak Goatcraft
zaprezentował się w trzyosobowym składzie, lecz w ich przypadku wszystko
zacykało dokładnie tak jak powinno, od samego początku. Ponadto świetny kontakt
wokalisty z publiką, cover „When the Abyss Winds Return” Angelcorpse, no co tu chcieć więcej. Taki
metal śmierci można na żywca oglądać choćby i co weekend.
Steelover sobie odpuściłem po dwóch numerach. Nie
jestem fanem heavy metalu, a że narysował się Mateo z Goatcraft, z którym to
mieliśmy robić wju, to ewakuowałem się pod jego auto. Z wywiadu chuj wyszedł,
bo i mało czasu było, i woleliśmy się napić, więc odłożyłem tenże na „potem”.
Wróciłem na połówkę Eurynomos. Taki thrash metal to jest miód na uszy. Chłopaki
się nie oszczędzali. Można powiedzieć, że Niemcy to taki typowy przedstawiciel
Black Silesia. Czyli, nawet jeśli kompletnie nie znam, to wiem, że po festiwalu
będę szukał ich płyt w celu obowiązkowego zakupu. Potrafią kupić swoimi
dźwiękami, tym bardziej zagranymi na scenie z taką werwą i niezaprzeczalną
szczerością.
Na Mortuary Drape czekałem z wypiekami na twarzy. W
końcu nie co dzień można tych klasyków, przy których się dorastało, oglądać.
Mówiąc krótko, przebili moje najśmielsze oczekiwania. Nawet grając na
pożyczonym sprzęcie, gdyż ich wcięło gdzieś po drodze i musieli wspomagać się gratami
od Crippling Madness, mimo zagubionych elementów wystroju scenicznego, i tak
dojebali taki mistyczny pokaz, że majty same spadały z głów. Świetna oprawa
sceniczna w postaci czerwono niebieskich świateł, druidzkie szaty z kapturami,
to wszystko tworzyło nieprzeciętny nastrój i potęgowało doznania muzyczne. Pod
sceną w końcu rozkręcił się niezły młyn, choć nic dziwnego, jeśli Włosi
pocisnęli takimi klasykami jak „Mortuary Drape”, „Vengeance From Beyond” czy
„Necromaniac”. Zresztą w setliście przeważały stare numery, co u takiego
starego geja jak ja mogło jedynie łechtać zwis ponadprzeciętnie. Zabrzmieli
panowie też wyśmienicie, stąd można bez kozery powiedzieć, że ten gig to była
prawdziwa perełka, a kto nie widział, przegrał życie.
Razor swoje lata już mają. Tylko że w odróżnieniu,
choćby do Metaliczki, nadal pali się w nich żywym ogniem duch prawdziwego,
starego thrash metalu. Czego wyraz potrafią dać podczas występu na scenie.
Stare dziady spuściły zgromadzonym taki wpierdol, że ich formę przyrównać można
jedynie do Rocky’ego w ostatniej części opowieści o włoskim bokserze. Zagrali
co prawda coś z nowej płyty, i nie było to złe (aż chyba sobie posłucham, bo
dotychczas nie miałem odwagi), ale tak jak poprzednicy bazowali na kompozycjach
klasycznych. Poleciało zatem „Cut Throat”, "Violent Restitution", „Take This Torch”, „Cross Me Fool”
oraz, co nie było trudne do przewidzenia, „Evil Invaders” na zakończenie.
Pozamiatali konkretnie i spełnili moje marzenie, bo zawsze chciałem ich
zobaczyć na żywca. Dziękuję z głębi serca, że nie odjebali maniany a
utwierdzili mnie w przekonaniu, że są jednymi z ojców „mojego” thrashu.
Po tym, jak wybiła północ na scenie zainstalował się
niemiecki Pale Spektre. Ich debiut mocno mnie ostatnio pogniótł, ale dzieła
zniszczenia dokonał zespół na żywo. To była przynajmniej ciężarówka gruzu,
która zsypała mi się na głowę. Panna na wokalu (znana zresztą choćby z
występującego w tym samym miejscu w zeszłym roku Hadopelagyal) rzygała żółcią z
intensywnością, której niejeden facet by pozazdrościł, a sypiący się z gitar
tynk zapychał płuca stojącym jak słup soli niedobitkom. Szkoda, że ten pokaz odbył się
przy tam mało licznej publice, choć z drugiej strony brak osób przypadkowych,
palące się świece, zagęszczający atmosferę dym i odprawiający swoje rytuały w
pomalowanych twarzach tajemnicze postaci cel osiągnęły. Szatan powiedział
„Dobranoc”.
Dzień drugi to pobudka równo z kogutem, co by nie
czekać w kolejce pod prysznic. Mogę być chamem, ale nie śmierdzącym.
Sanitariaty, podobnie jak w roku ubiegłym, serwowały jedynie wodę lodowatą. Ale
rurek z kremem też nie było, więc można powiedzieć, iż wszystko na miejscu.
Z lekkim opóźnieniem, bo pół po czternastej, w
pełnym słońcu, swój set zaprezentowali panowie z Upon the Altar. Bardzo
czekałem na ten występ, bo zespół ów jest pewnego rodzaju ewenementem, a na
pewno jednym z nielicznych na rodzimej scenie, serwujących rasowy gruz. I taki
też poleciał ze sceny. Na początku słabo było słychać gitarę, ale dość szybko
mankament ten został poprawiony. Bez konferansjerki, bez ozdobnych fatałaszków,
Upon the Altar zagrali jak stali i dojebali do pieca tak, że zbierać nie było
czego. Tego typu smolisty death / black metal trafia do ściśle określonego
target bez względu na to, w jakich warunkach jest prezentowany. Oczywiście
jeśli tylko wszystko jest dostatecznie czytelne i zagrane od serca, a nie na
odpierdol. Podobnie jak Nekkrofukk i Goatsmegma, którym to przyszło w latach
ubiegłych grać piosenki w scenerii letniej, także kolesie z Małopolski spisali
się na medal. Szatan czasem nosi proste bezrękawniki zamiast pasów z nabojami i
skórzanych spodni. Ot, tak dla niepoznaki.
Potem nastąpiła gwałtowna zmiana klimatu. Nie, że
spadł śnieg, mam na myśli muzykę. Swoje trzy grosze do festiwalowego grajdołka
dorzucił nowy projekt typa z Nifelheim, czyli Crank. Set może do najdłuższych
nie należał, ale można było pobawić się radosnym rock’n’rollem zagranym na
pełnym luzie i bez spiny. Bardzo chwytliwe to były piosenki, bo już po jednym
odsłuchu na żywo niektóre refreny mocno zapadły mi w pamięć. Idealnie w set
listę wpasował się też cover „Born To Be Wild”, wiadomo kogo, zatem ci, którzy
w Byczynie nie byli, mają tu małą wskazówkę, co do orientacji muzycznej
rzeczonego projektu. Świetna zabawa i prawdziwy metal.
Następni w kolejce ustawili się żabojady z
Hexecutor. Kto zna ich z płyt, doskonale wie, czego można było się oczekiwać.
No jasne. To był thrash metal z najwyższej półki. Dodatkowo odegrany w bardzo
retro stylu, łącznie ze stawaniem na scenie obok siebie i wspólnych
headbangingiem, przebieżkami wzdłuż i wszerz, i rozwianymi od dmuchających z
pełną siłą wiatraków włosami. Spokojnie się przy tym ustać nie dało a w głowie
majaczyły głośno obrazy charakterystyczne dla klasyków lat osiemdziesiątych.
Jeśli w zeszłym roku pokaz thrashowej siły dali autorzy festiwalowego hasła, to
kilka dni temu Hexecutor wcale nie byli gorsi. Kurwa, aż się chciało więcej. No
ale bozia nie dała, bo na scenę wchodzili właśnie Witchfynde X, których to
lekko wkurwiony niedostatkiem żabich udek olałem ciepłym moczem i poszedłem
uzupełnić procenty.
Nie będę udawał, że jestem jakimś ogromnym maniakiem
Denial of God. Owszem, cenię sobie ich wydawnictwa, choć wszystkich na półce
nie mam, ze względów różnych. Ale powiem wam, i wcale nie skłamię, że na Black
Silesia panowie tak dopierdolili, że zacząłem się przez chwilę wstydzić tego,
co napisałem przed chwilą. Prawdą jest bowiem, że niektóre zespoły potrafią do
siebie ostatecznie przekonać właśnie występami na żywo, i Duńczycy są,
przynajmniej dla mnie, najlepszym tego przykładem. Mimo iż słońce nadal
świeciło im przez większość setu w gały, panowie odegrali swoje kompozycje
idealnie, a nawet lepiej, bo bez studyjnych poprawek. Odpowiedniego klimatu
dodawała oczywiście oprawa sceniczna. Były krzyże, ponabijane na pal czaszki,
były czarne, poszarpane, niczym poparzone promieniami solarnymi jak u wampirów
wdzianka, była czytana czarna księga… Z tymi wampirami, to taka niewiążąca
myśl, ale wokalista bardzo mocno kojarzył mi się wizualnie z Dani Filthem,
oczywiście jeszcze z okresu, zanim ten zaczął z siebie robić błazna, czyli
dawno temu. Nieistotne. Denial of God wypadli miodnie i sprawili, że będę
uzupełniał niedobory ich płyt w swojej kolekcji.
Craft zaprezentował się w sposób mocno nietypowy,
powiedziałbym, że oryginalny. Wszyscy, poza wokalistą, wyszli nas cenę w
kominiarkach i identycznych czarnych strojach. Nox z kolei błąkał się po scenie
w minimalistycznym makeupie i bezrękawniku Slayer, sprawiając wrażenie mocno
zagubionego. Zastanawiałem się, czy chłop jest tak naćpany, czy najebany, czy
po prostu faktycznie coś mu dolega, gdyż nawet teksty poszczególnych kawałków
rozkładał sobie na kartkach za odsłuchami i chwilami ewidentnie z nich czytał.
Większość stojących obok mnie odbiorców sprawiała wrażenie zażenowania. Ja jednak
byłem chyba nielicznym, który płynące ze sceny wibracje odebrał w kompletnie
inny sposób. Zachowanie frontmana szwedzkiej formacji bardzo mocno skojarzyło
mi się bowiem z Vincentem, postacią z „Szóstego Zmysłu”, osobą o silnych
zaburzeniach natury psychicznej. Facet chodził po scenie wrzeszcząc
beznamiętnie, aczkolwiek zarazem bardzo agresywnie, do mikrofonu, unikał
kontaktu wzrokowego z kimkolwiek, co w swoisty sposób podkreślało płynące z
głośników bardzo surowe, lodowate blackmetalowe melodie. Te z kolei były
niedopieszczone. Gitary chwilami wręcz zlewały się z całością, lub nawet
znikały. Jednak w najistotniejszych momentach wychodziły zdecydowanie na
pierwszy plan. Jak ktoś mówi, że black metal musi być zawsze klarowny, to może
tego typu koncert powinien sobie odpuścić. Dla mnie była to totalna schiza, a
oszczędne niebieskie światła jedynie ją potęgowały. W połowie setu ktoś
podrzucił zespołowi na scenę cholernie schłodzoną wódkę, która to panowie
chętnie raczyli się z gwinta aż mi w gardle zaschło. Pod koniec setu Nox zszedł
nagle ze sceny i tyle go było widać. Mówcie sobie co chcecie, ale dla mnie
występ Craft był koncertem festiwalu. Zawierał w sobie sto pięćdziesiąt procent
black metalu pod każdym względem.
Wieczór chylił się ku końcowi, a na scenie montowali
się jeszcze klasycy, czyli Bulldozer.
Czy ja tu muszę cokolwiek mówić? Pojawiły się sporych gabarytów bannery a Włosi
odjebali setlistę opartą na samych starociach. Wiekowi już z nich ludzie, ale
na scenie prawdziwe demony. To była
prawdziwa wisienka na torcie i doskonały dowód na to, zresztą po raz kolejny w
przypadku wizytujących Black Silesia składów, że w żyłach niektórych staruszków
płynny metal jeszcze nie zastygł.
Festiwal ukoronować miał swoim specjalnym show
rodzimy Sexmag, jednak poczułem w sobie wielką niemoc i nie chciało mi się
dopychać do specjalnie zorganizowanej na ową okoliczność sceny, więc udałem się
krokiem marszowym w kierunku miejsca spoczynku, gdzie pozostałem przez następne
kilka godzin. No tak się na starość coraz częściej zdarza, pożyjecie,
zobaczycie.
Co mogę powiedzieć na koniec… Impreza pod banderą
Black Silesia rozkręciła się już na dobre. Organizatora nie powstrzymała
finansowa wtopa po Blasphemy, kiedy to pedały zostały w domu, bo im namiot
śmierdzi, tudzież do hotelu daleko. Nie zatrzymała pandemia ani kółka
różańcowe. Black Silesia się rozwija. Było to widać choćby po ilości aut i
namiotów zamontowanych w „naszej” części pola, dotychczas cichej i spokojnej, w
tym roku bardzo burzliwej. Nie, nie obawiam się, że ten festiwal pójdzie w
kierunku niepożądanym. Bo to nie Brutal Assault. Myślę jednak, że tej kuli
śnieżnej już nic nie zatrzyma i z roku na rok będzie wciągała coraz większą
ilość prawdziwych, oddanych sprawie maniaków, których poznawanie to czysta
przyjemność, bo wiesz, że oni mają w serduchu to samo co ty. Jeszcze raz
dziękuję Michałowi za wszystko co zrobił, spotkanym typom za wiadomo co, a
przede wszystkim mojemu współtowarzyszowi, bo go kocham jak brata. I tyle.
Koniec mistrzostw, do widzenia. Widzimy się za rok!
-
jesusatan
Zdjęcia:
Blood Libels
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.