The Last Words of Death # 25
22.06.2024 Bydgoszcz, Over
the Under
Paterna Spirituum / Buddah /
Hexenaltar / Krajiny Hmly
Przyznam szczerze, że kiedy Maciej reaktywował cykl
The Last Words of Death, nie spodziewałem się, iż przetrwa on więcej niż
dziesięć edycji. Chłop ma jednak albo łeb
na karku, albo ponadprzeciętny urok osobisty, albo, może przede wszystkim,
kocha podziemie i uwielbia promować mało jeszcze znane zespoły. I chyba właśnie
tym swoim entuzjazmem zaraził sporą rzeszę maniaków, którzy zaczęli regularnie
odwiedzać organizowane przez niego imprezy, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się niedawno
edycją przypominającą pijącym, że prawdziwych „małpek” w monopolowym już nie
ma. Nie o alkoholu jednak maiło być, nawet jeśli ten zazwyczaj nierozerwalnie
łączy się, przynajmniej dla mnie, z muzyką live. Zatem edycja numer dwadzieścia
pięć…
Rozpoczął ją bliżej mi nie znany (to ci, kurwa,
niespodzianka!) Paterna Spirituum. Panowie zainstalowali sobie na stojaku
kwiaty (jasne, że pogrzebowe), umalowali się w klasyczne barwy i zaczęli
potańcówkę. Bardzo pozytywnie należy się w tym momencie odnieść do brzmienia.
Wszystko było doskonale słyszalne, zwłaszcza sekcja rytmiczna z podbitym basem, który pulsował wyraźnie i robił mocne wrażenie. Muzyka tego,
pochodzącego z rodzimego podwórka, zespołu, to zimny i jadowity black metal,
osadzony głęboko w tradycji drugofalowej. Sama klasyka. Wiadomo, że odgrzewany
kotlet, ale ja tam nigdy na dobre naśladownictwo nie narzekałem. A w tym
przypadku nie było, naprawdę, na co. Pośmialiśmy się co prawda, gdy niektóre
frazy ze sceny brzmiały jakby wokalista śpiewał „Pobite gary!!!”, no ale po to
są imprezy, żeby się bawić, prawda? Chłopaki zaprezentowali się naprawdę solidnie,
i trochę nawet było żal opuszczać ich występ po kilkunastu minutach, jednak
umówiony byłem na wywiad z dowódcą Hexenaltar.
Kiedy wróciłem do klubu, po zdecydowanie dłuższym
czasie niż planowałem, ale za to już należy winić wyjątkowo gadatliwego Mikołaja
(Ta, twoja stara „świętego”), zerknąłem sobie na drugą połówkę (No i znów ten
alkohol) lokalnego Buddah. Widziałem już chłopaków w akcji, więc załamania światoprzestrzeni
nie oczekiwałem. Grają sobie młodzi tą mieszankę black, death i thrash metalu
najlepiej jak umiom, wychodzi im to całkiem spoko, ale jednak, jak to się mówi,
powyżej chuja nie podskoczą. Można na to popatrzeć, nawet potupać nóżką, ale
nie porywa. Nie, żeby od razu kupa, co to to nie, bo momenty mają. Z tym, że za
mało. Był nawet w pewnym momencie okrzyk, że „Slayer, kurwaaa!!!”, ale nic z
tego nie wynikło, bo coveru nie uświadczyliśmy. Jeden z ostatnich numerów
zabrzmiał jak jakiś punkowy cover, możliwe nawet, że takowym był, ale nie
zakumałem. Zakumało natomiast kilkunastu młodych, którzy postanowili nieco pod
sceną poplątać, i chwała im za to. No, żeby być totalnie szczerym, dla mnie był
to band na przeczekanie, jednak nie ziewałem.
No, to
Hexenaltar. Na nich tu dupę ruszyłem, mimo iż zespół ma na koncie niewiele
piosenek. Błyskały zielono żółte światła, panowie prezentowali się w
oldskulowych koszulkach, był mosh i płynąca ze sceny energia. Gramolili się
grajki na odsłuchy w staroszkolnym thrashowym stylu, machali włosem… I tylko
brzmienie nieco kulało, bo linie gitarowe niezaprzeczalnie się nakrywały i
zlewały. Stąd też można powiedzieć, biorąc pod uwagę prezentację sceniczną, że
Hexenaltar zagrali koncert, niczym za wspaniałych lat dziewięćdziesiątych.
Czyli wizualnie super, brzmieniowo – im głośniej, tym lepiej. Nie, no może troszkę
przesadzam, choć Hatzamoth wyszedł po kilku numerach narzekając, że słyszy w
kółko to samo. No, nie wiem, może po prostu nie znał repertuaru, nie wnikam. Mi
się w chuj podobało. Blasty przeplatane d-beatami, totalny luz, przejawiający
się nie tylko w zachowaniu scenicznym, ale choćby w totalnie hardcore’owej
czapeczce wokalisty i bezrękawniku Morbid Angel, dzikość w oczach i ta
wyjebista, żółta gitara haha! Kolesie popijali piwko, dobrze się bawili, co
zaprocentowało całkiem niezłym młynem pod koniec baletów. Takie występy ogląda
się z wielką przyjemnością. Aha, i zapomniałem wspomnieć o białych Sofixach.
Kult! Ludziom chyba też się podobało, bo nawet wyprosili bis, co nie zawsze się
zdarza.
Gwiazdą
wieczoru były słowackie Krainy Mgły. Nie będę się wypierał, że akurat pogański
black metal nie jest moją broszką, to bardziej Hatzamoth się tym podnieca.
Czego by jednak nie mówić, przyznać trzeba, że zespół zaprezentował się
wybornie. Przynajmniej w pierwszej części występu, którą zdążyłem obczaić. Podobał
mi się koszul Hellhammer na piersi wokalisty, widać, że chłopaki w oldskul tez
wierzą. Co prawda, poza ruchliwym, przypominającym nieco przerzedzonego Johnego
Tardy wokalistą, było mocno statycznie, lecz przyjemnie było popatrzeć,
posłuchać i zapoznać się z nieznanym wcześniej bandem. Publiczność była na
pewno zadowolona, bo były brawa, laski rzucały na scenę stringi i klucze do
hotelowego pokoju, czy cuś…. Wokalista im za to wykrzyczał, że „Niech żyje
Polska”, no legancko. W międzyczasie zdobyłem informację, że biletów sprzedało
się sześćdziesiąt dziewięć, co też jest przecież piękną liczbą, aczkolwiek może
niekoniecznie w kontekście imprezy. Do końca setu jednak nie dotrwałem, choć
absolutnie nie ze względów estetycznych. Fanom rzeczonego gatunku Krajiny Hmly
polecić mogę z czystym sumieniem, bo zespół na żywca wypada wyśmienicie.
Podsumowując…
Wcale nie dziwię się, że cykl The Last Words of Death zyskuje na popularności.
Tutaj można przyjść w ciemno, i zawsze zobaczy się granie na odpowiednim poziomie.
Nawet jeśli nie jest to jakiś top of the top. To jest impreza robiona przez
maniaka dla maniaków. Cieszy mnie, że takowi nadal istnieją, choć już mocno
utraciłem wiarę. Następnym razem tez się stawię, spiję piwko, pogadam ze
znajomymi, pooglądam występy, miło spędzę czas. Wszystkim nadal niezdecydowanym
polecam to samo. Dziękuję za uwagę.
- jesusatan
Zdjęcia: Robert Kaźmierski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.