Black Waves Fest # 9
12.10.2024 Jarocin, JOK
Piołun / The Spirit / Phobocosm / Manbryne / Anima Damnata / Fuoco Fatuo
Mimo iż Black Waves Fest odbywa się już niemal od dekady, jakoś nigdy dotąd nie było
mi do Jarocina po drodze. Powodów ku temu było kilka, jednak, bez ściemniania,
głównym było lenistwo. Kiedy jednak na rozkładówce tegorocznego spędu zobaczyłem
Phobocosm, to już wymówek czynić więcej nie mogłem. Tym bardziej po takim
fantastycznym krążku jak „Foreordained”. A że i pozostałe logosy na plakacie
wyglądały zachęcająco, to kilka dni temu wsiedliśmy z towarzyszem Mersum’em do
auta, i na dobrą godzinkę przed otwarciem bram piekielnych byliśmy na miejscu.
Po obowiązkowym browarku, tudzież trzech, wbiliśmy do owego Ośrodka Kultury
celem rozpoznania terenu. Zespoły rozkładały właśnie swoje stoiska, może i
niewielkie, ale całkiem nieźle zaopatrzone. Można było zatem poprzebierać w
koszulkach, naszywkach i nośnikach wszelakich. Bez małych zakupów się więc nie
obyło. Przy okazji, czekając na opóźniające się nieco występy, spotkałem
niewidzianego od kilkunastu lat kumpla. Pogadaliśmy sobie z kwadrans, po czym
okazało się, że on to… nie on. Widać ma sobowtóra i to o takim samym imieniu.
No to teraz identycznych Pawłów znam dwóch.
Festiwalowy wieczór otworzył Piołun. Chłopaki po
bardzo udanym debiucie udowodnili, że świetnie radzą sobie z prezentacją „Rzek
Goryczy” na żywo. Co prawda oglądałem ich zaledwie dziesięć minut, bo za
drzwiami czekał już na mnie gotowy do wywiadu Sam z Phobocosm, ale po tym co
widziałem, nikt raczej powodów do narzekania mieć nie powinien.
Na salę wróciłem w drugiej połowie setu The Spirit.
Nie znałem ich wcześniej, jeśli nie liczyć dwóch pospiesznie sprawdzonych
numerów na dzień przed imprezą. Trzeba przyznać, że spośród grupy naśladowców
Dissection, akurat tym chłopakom wychodzi to ponadprzeciętnie. Widać, że zespół
ma już spore doświadczenie sceniczne, zatem bez zbędnych rekwizytów, przy dość
oszczędnych światłach, zdecydowanie obniżyli temperaturę pod sceną do
nordyckiej. Wizualnie też prezentowali się nieźle, trochę w heavymetalowym
stylu, wiecie, skórzane portki, kowbojki, te sprawy. Można stwierdzić, że muza
The Spirit na żywca dobrze hula i sprawdza się wybornie. Na koniec zespół
zapodał jeden nowy numer z mającego się na dniach ukazać czwartego pełniaka (a
który można było zakupić przedpremierowo na wspomnianym wcześniej merczu), i
światła zgasły. Było to niezłe.
Już wcześniej, podczas nieoficjalnej pogadanki z
gitarzystą Phobocosm, kiedy to chciałem nauczyć go kilku podstawowych, jakże
przydatnych, zwrotów w naszym języku, dowiedziałem się, że podczas występów na
żywo, Kanadyjczycy z zasady w ogóle się nie odzywają. I tak faktycznie było.
Wyszli na scenę, zagęścili maksymalnie atmosferę swoimi dźwiękami i zgnietli
zgromadzonych na koncentrat pomidorowy. Klimat tego koncertu był niesamowity.
Głównie czerwone światła zalewały scenę, a przeplatające się przyspieszenia z
momentami w tempie doomowym wprowadzały w rytualny trans. Owe poczucie odjazdu
potęgowało też migające w tle logo zespołu. Chwilami można było odnieść
wrażenie, jakby sala koncertowa miała się za chwilę zapaść, bo były momenty, że
powietrze wibrowało od basu. Kto muzykę Phobocosm zna, ten wie, że tutaj
słabych momentów nie ma i każdy kawałek dosłownie roznosi na strzępy. Powiem,
że na żywo twórczość tych panów robi nieziemskie wrażenie, a już zagrany na sam
koniec kolos w postaci „Tidal Scourge” dopełnił dzieła absolutnego zniszczenia.
To był fenomenalny koncert, i tylko żartowałem, że na scenie brakowało jedynie
Vigny, żeby się wszystko zgadzało. W każdym razie zostałem rozjechany.
O ile poprzedni zawodnicy z kategorii black metal,
czyli Piołun i The Spirit, zagrali bardziej „na golasa”, tak Manbryne pod względem
teatralnym postarali się o wiele bardziej. Na deskach pojawił się mini ołtarzyk
dla wokalisty, na nim świeczki i klepsydra, po bokach sceny ustawiono
podświetlone na czerwono bandery z czaszkami, były też ozdobne stojaki. Zespół
także wyszedł na scenę w odpowiedniej charakteryzacji, z umalowanymi twarzami
(bynajmniej na standardową „pandę”), basista dodatkowo w kapturze… Panowie
zagrali jak w transie. Nie powiem, że stali jak słupy soli, bo jakieś oznaki
życia okazywali, jednak w przypadku tej muzyki nadmierna aktywność wcale nie
jest wymagana. Wymagany był natomiast, przynajmniej przeze mnie, odpowiedni,
mroczny nastrój. Z tego zadania Manbryne wywiązali się doskonale, wręcz
perfekcyjnie. A że brzmienie ustawione było chyba najlepiej ze wszystkich
występujących tego wieczoru zespołów (praca świateł też była perfekcyjna), to
można było delektować się każdym dźwiękiem. Powiem wam, że jeśli chodzi o
współczesny polski black metal, to mało kto potrafi lepiej, a konkurencji
przecież nie brakuje. Dla mnie to był koncert światowej klasy.
Anima
Damnata byli jedynym zespołem, który widziałem wcześniej, zresztą
niejednokrotnie. A co można powiedzieć o ekipie Necrosodoma? Na pewno to, że
oni nigdy, przenigdy dupy nie dają. W Jarocinie tak dopierdolili, że
amerykański Milton może się z tymi swoimi podmuchami schować. Trzy stojące w
miejscu postaci, obwieszone łańcuchami, z miejscowym mejkapem w stylu
Blasphemy, oświetlone chwilami centralnie z góry, wyglądały niczym demony, a raczej
Cenobici, którzy przybyli z otchłani, by rozerwać dusze zgromadzonych na
strzępy. Wpierdol był bezlitosny, a perkusista w lateksowej masce napierdalał w
garrnki z prędkością uzi. Zezwierzęcenie i dzicz, bez sekundy na złapanie oddechu.
Necrosodom nie bawił się w pogaduchy, tylko mrucząco zapowiadał kolejne
spadające na zgromadzonych ciosy, co zaskutkowało (w końcu!) zawiązaniem się
niewielkiego młynka przy barierkach. Nikt nie mógł wyjść z sali niezadowolony,
a nawet jeśli, to Anima Damnata niespodzianie powrócili (kiedy połowa publiki
była już za drzwiami) i dojebali jeszcze strzałem na dobicie. Przy okazji
napomknę, że jeśli czekacie na nowy materiał grupy, to niestety muszę was
zmartwić. Ponoć większość tego, co się wykluwało, poleciało do kosza, stąd
jeszcze trochę będziemy musieli poczekać.
Narzędziem
ostatecznej zagłady był na sobotniej liście Fuoco Fatuo. Zastanawiałem się, po
co umazali sobie twarze węglem, ale szybko dostałem odpowiedź. Zespół zabrzmiał
jakby grał spod ziemi, a zarówno ścieżki poszczególnych instrumentów, jak i
wokale, były maksymalnie zamulone i dociążone. Perfekcyjnie współgrało to z
kompozycjami Włochów, tworząc cmentarny, zgniły klimat. To była zabójcza ściana
dźwięku, którego doświadczanie porównać można do spadania w bezdenne odmęty
piekła. Mało jest zespołów z gatunku funeral doom, które potrafią stworzyć taki
chory klimat. W tempie bardzo powolnym Fuoco Fatuo zgasiło nad Jarużynem
światło, będąc żniwiarzem ostatecznym.
Oceniając
Black Waves Fest jako całość, muszę przyznać, że praktycznie nie mam na co
narzekać. Miejscówka bardzo fajna, idealna wielkością dla tych około dwustu
pięćdziesięciu (na oko) ludzi. Były stoiska muzyczne, była buda z hamburgerami
(bardzo dobrymi zresztą), można też było zakupić gorącą kawę oraz napoje zimne,
nie tylko piwo. Jedyny mały mankament, to nagłośnienie, które to (według
polskiej tradycji) ustawione było chwilami ciut za mocno. Głośniej nie znaczy
lepiej, a że ja mam sklerozę i zawsze zapominam o zatyczkach, to chwilami
wyglądałem jak głupek stojąc z paluchami w uszach. Do delikatnej poprawki!
Dziękuję Lepszemu za zaproszenie, za rok, jak bozia da, też chętnie skorzystam.
Tylko zaciągnij pan jakiś solidny gruz i się stawiam. Kto jeszcze na Black
Waves nie był i się zastanawia, to podpowiem: w chuj warto! Tyle z mojej
strony. Maryja zawsze dziewica.
- jesusatan
Zdjęcia: Michał Skrzypczak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.