ZAKŁADKI

czwartek, 21 marca 2019

Recenzja Misery Index „Rituals of Power”


Misery Index
„Rituals of Power”
Season of Mist 2019


Od razu może przyznam się, czy też zaznaczę, że Misery Index od początku istnienia był jednym z moich ulubionych zespołów grających death czy też death/grind nowej szkoły. Dlatego ogarnęło mnie poniekąd przerażenie gdy zauważyłem fakt, iż Amerykanie uzyskali właśnie pełnoletniość jeżeli wziąć pod uwagę ich staż pod tym szyldem na scenie. Nie o starzeniu się jednak chciałem napisać a o najnowszej, piątej już w dyskografii, płycie „Rituals of Power”. Nie wyczekiwałem jej jakoś specjalnie, zwłaszcza po nieco przesłodzonej a wydanej pięć lat temu poprzedniczce. Zanim więc przystąpiłem do odsłuchu, obszedłem kilka razy, powąchałem pod ogonem i dopiero po tym rytuale (mocy?) przystąpiłem do konsumpcji. Pierwsze wrażenie były niezbyt optymistyczne, lecz z czasem materiał ten zaczął nieco zyskiwać na sile. Płytę otwiera „Universal Untruths” – numer stanowiący w zasadzie przydługawy i nikomu nie potrzebny wstęp. Równie dobrze mogłoby go w ogóle nie być. Jest nijaki. Na szczęście uderzający po nim „Decline and Fall” to już właściwy Misery Index, czyli mocno napierdalający i zarazem dość chwytliwy. Dowodzona przez Jasona banda przez lata wyrobiła swój charakterystyczny styl w ramach którego nadal porusza się bardzo sprawnie balansując między blastami a groovem. Włączając płytę w którymkolwiek momencie można w zasadzie odgadywać zespół „po jednaj nutce”. I wszystko niby jest na miejscu, jednak mam nieodparte wrażenie, że „Rituals of Power” to płyta bardzo zachowawcza. Chłopaki porzucili zbyt rozbudowane elementy słodzące i skupili się bardziej na czystym napierdalaniu, co oczywiście przemawia na plus, jednak śmierdzi mi ciutkę koniunkturą. Brzmienie na tym płytongu jest przejrzyste lecz nadal ciężkie a wokale stanowią chyba najsilniejszy jego element – są tradycyjnie wściekłe i jadowite. Jestem pewny, że każdy z tych dziewięciu numerów, jeśli zostanie wpleciony w setlistę na żywo, nie będzie się zbytnio wyróżniał i skopie niejedną dupę. Niemniej jednak zebrane na jednym krążku stanowią taką pożywkę dla głodnego fana zespołu, który łyknie cokolwiek, byle było doprawione mizernym indeksem. Poza promującym płytę „New Salem”, wybijającym się odrobinę ponad przeciętność, nie doświadczam tutaj żadnej specjalnej podniety. Po dziesięciu odsłuchach płyta wkręciła mi się nieco w ucho, jednak chyba tym razem działa to w podobny sposób, jak puszczany w radio do obrzygania nowy hit popowego wykonawcy. Niby fajnie się tego słucha, nie wywołuje to efektu ziewania a i ponucić przy obieraniu ziemniaków można, więc… Jestem pewny, że miłośnicy Misery Index nie zostaną tym albumem rozczarowani. Ja też nie jestem, bo to dobra płyta. Tylko, że dla mnie określenie albumu tego bandu jako „dobry” to jakby odrobinkę za mało. Wiem, że ten kwartet stać na zdecydowanie więcej a przynajmniej mam taką nadzieję. No cóż, poczekam następne kilka lat, może jeszcze zaskoczą mnie choćby tak, jak na ostatnim albumie uczynił to szwedzki The Crown. 
- jesusatan


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.