ZAKŁADKI

piątek, 22 marca 2019

Recenzja Nordjevel „Necrogenesis”


Nordjevel
„Necrogenesis”
Osmose Productions 2019



Czy ja dobrze sobie tłumacze nazwę zespołu jako klejnot północy? Jeśli tak, to zwiastuje ona coś raczej niepowtarzalnego i wybitnego, nieprawdaż? Można się spodziewać grania na poziomie co najmniej „bedebe”, no bo przecież nazwa do czegoś zobowiązuje. Zaciekawiony tą teorią odpaliłem drugi w dyskografii zespołu pełny album i oczekiwałem przynajmniej szronu na policzkach. Co prawda nieco niepokoju wlało się w moje serce gdy zerknąłem na skład zespołu i ujrzałem tam panów udzielających się wcześniej w takich zespołach jak choćby Ragnarok, Dark Funeral czy Morbid Angel. No, to już musi być poważna sprawa hehe! Tylko dla kogo? Pierwsze co wali mocno po uszach, to brzmienie. Gdyby każdy pedofil był tak sterylny jak dźwięki nadciągające z „Necrogenesis” to każdy kochający swoje potomstwo ojciec mógłby spać spokojnie. Muzyka zawarta na drugim długograju Norwegów (powiedzmy) to szybki black metal zakorzeniony w rodzimym, albo może lepiej powiedzieć – skandynawskim czarcim metalu z początku lat 90-tych. Różnica jednak jest taka jak między wielkim, dorodnym drzewem a bonsai. Kompletnie nie czuję tu bowiem zapachu płonących kościołów ani wbijającego się w plecy ostrza sztyletu. Czuję i słyszę za to muzykę zagraną dokładnie tak, jak wygląda okładka zdobiąca jej zawartość. Komputerowo stworzona postać brzydala, ubranego w kamizelkę z żeberek, trzymającego w dłoni zabitego psa z którego uprzednio upuścił krew do kieliszka. Czuję nędzną kopię dokonań Marduk, czy i tak nędznego od długiego już czasu Dark Funeral. Chwilami przewinie się jakiś rytmiczny riff, jak choćby na początku „Nazarene Necrophilia”, jednak jest on tak oklepany, że aż chce się ziewać.  Wokalnie też wyczuwam starania ku naśladownictwu Mortuusa, lecz są to raczej starania nieudolne. By naśladować manierę trzeba jeszcze mieć odpowiednie gardełko. Gdy tego brakuje, niedociągnięcia są maskowane przez pseudodeklamacje z bijącymi w tle dzwonami – patrz „Black Light From the Void”.  No i właśnie, jedyne co na tej płycie jest niezłe, to tytuły poszczególnych kawałków, lecz to zbyt mało by wzbudzić większe zainteresowanie tym albumem. Poza tym, mówiąc kolokwialnie, im dalej w las, tym więcej drzew. Płyta po jakimś czasie zaczyna dłużyć się i sama prosi o zaprzestanie z nią obcowania. Ostatecznym elementem przemawiającym na „nie” jest brzmienie perkusji. Jest ono tak sztuczne i płaskie, że wręcz odstrasza. Widziałem w Internetach, że ktoś dał tej płycie 10/10. Zapewne był to bliski kolega zespołu, lub Herve sam opisał wydawaną przez sobie płytę. Ja nie znajduję na niej nic ciekawego. Przede wszystkim nie znajduję tutaj black metalu. Euronymous, gdyby mógł, sam zakrzyknąłby z grobu „Death to life metal!”. I w pełni bym się z nim zgodził. Kał nie klejnot. 
- jesusatan


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.