08.05.2019 – U Bazyla – Poznań
Każdy szanujący się, mniej lub więcej, grzbiet lubi
poszaleć na koncertach. Im młodszy, tym żwawiej bryka. Z wiekiem, gdy inwentarz
rodzinny się powiększa i obowiązków przybywa, to trzeba już kombinować jak koń
pod górkę i decydować się, gdzie potańczyć, a co obejrzeć tylko ja „jutubje”
blehehe! Taki, kurwa, zajebisty żart. Jednak gdy na nasz kraj spada wyjebitne
gradobicie, tudzież tornado, przed którym wszyscy spierdalają, to trzeba być
tego naocznym świadkiem. Takim niezwykle intrygującym fenomenem jest dla mnie
Revenge, dlatego też dowiedziawszy się, że Amerykanie nawiedzą polską ziemię,
natychmiast rezerwowałem sobie datę poznańskiego koncertu w kalendarzu.
Po tradycyjnej grze wstępnej w automobilu, pod
klubem zjawiliśmy się już nieco weseli. Widok stojących w kolejce
kilkudziesięciu osób nie napawał jednak dodatkową radością, gdyż los concertos
miał się rozpocząć tera zara. Na szczęście dojrzałem mordzie stojącego
grzecznie w kolejce Miśka z Warfist, który, oczywiście tylko i wyłącznie za
pozytywną recenzję ich ostatniego albumu, pozwolił nam się nieco w kolejkę
wepchnąć. Kolesiostwo. Tylko dzięki temu byli my w stanie rozpocząć oglądanie
seansu od reklam, a nie w połowie występu. Danke bracie!
Pierwszy na scenie Doombringer ociupinkę mnie rozczarował. Ale tylko i wyłącznie dlatego, że… zagrali tak jak stali. Bez żadnych specjalnych efektów, poza standardowo śmigającymi światłami. Mogli chociaż nadymić na potęgę. Przynajmniej Medium Mortem, jakby to określił mój, heteroseksualny do przesady kolega, „przebrał się za babę” i odpierdalał zajebisty szoł. Ubrany w strój Janosika wokalista był najbarwniejszą postacią na scenie.
Gibał się jak pierdolony rezus, popijając między utworami wódeczkę z postawionej tuż pod stojakiem pod mikrofon małpeczki, aby nikomu innemu z zespołu czasem nie przyszło na myśl, by uszczknąć łyczka. No i na zmianę darł ryło lub pośpiewywał dla nastroju. Muzycznie natomiast był to występ nie pozostawiający żadnych złudzeń. Chłopaki zajebali taką petardę, że gdybym nie miał mocno zawiązanych sznurowadeł, to bym wyskoczył z kapci, niczym Gilotyna. Co prawda na scenie było w chuj statycznie, lecz muzyka przemawiała z taką siłą, że jebać konwenanse. Około 45-cio minutowy występ kręcił się głównie w okolicach najnowszego, wybitnie udanego, albumu, jednak kilka starszych numerków też można było zaliczyć. Brzmienie było, tradycyjnie już chyba U Bazyla, bardzo dobre, więc nikt nie mógł poczuć się zawiedziony. Jako iż kolejka przed wejściem była nadal spora, miałem możliwość obejrzenia tego występu w miarę luźnej atmosferze, z którego to powodu jestem bardzo kontent.
Po przerwie na piwo moje sokole oko dostrzegło, iż na scenie zamontował się Revenge. I tu już kurwa żartów z przebranych za babę nie było. Kto zna twórczość Kanadoli, ten wie, czego można się spodziewać po ich muzyce. Pytanie jedynie – jak to wypada na żywo. Nie byłem świadkiem ich występu podczas ich poprzedniej wizyty w Polsce, więc strasznie byłem ciekaw, czy na żywo będzie to asłuchalna papka, czy też może ich wojna pochłonie mnie totalnie. Pochłonęła, jebana! W momencie gdy wybrzmiały pierwsze dźwięki nie wytrzymałem i popuściłem. Dokładniej rzecz ujmując, popuściłem się w szalony tan pod sceną. Energia, która z niej biła nie pozostawiała mi zbyt wielkiego wyboru.
Przy takim natężeniu agresji płynącej ze sceny żaden normalny fan wojennego metalu nie może stać jak pizda, musi (!) zacząć walczyć o życie i miotać się niczym karp w sieci. Niestety, z przykrością trzeba stwierdzić, iż takich karpi jak ja było może z siedmiu, co i tak nie przeszkodziło nam w zrobieniu pod sceną małej rozpierduchy. Revenge na żywo, to jest jeden z tych zespołów, co to zobaczyć i umrzyć. Vermin rzygał ze sceny wojennymi wezwaniami, wtórował mu, znany choćby z Antideluvian, kolejny morderca, a pan Read nakurwiał w swój zestaw siejąc totalne spustoszenie. Natomiast masywne zwolnienia między blastami wbijały w ziemię niczym kafar. Nie wiem nawet jak długo trwał ten koncert, jednak dla mnie i tak było to za-kurwa- krótko. Chłopakom najwyraźniej też się podobało, gdyż po zejściu ze sceny, wspomniany Haasiophis stwierdził, że takiej jazdy pod sceną na tej trasie jeszcze nie mieli. Heh, trochę żal, ale mam nadzieję, że na następnych gigach w PL publika napierdalająca do hymnów Revenge spisała się jeszcze lepiej. Podsumowując występ Revenge - Masakra. Zniszczenie. Anihilacja!
Na gwiazdę wieczoru do klubu nabiło już w chuj luda i atmosfera stawała się coraz bardziej duszna. Dlatego też po trzech kawałkach i puknięciu kilku prowizorycznych zdjęć udałem się za drzwi, by z tamtej, strategicznej pozycji podsłuchiwać występ Krakowiaków, uskuteczniając jednocześnie pogaduchy towarzyskie. Mgła zagrała swoje, na poziomie. To już zespół
profesjonalny i o żadnej amatorce nie ma mowy. Gdyby nie ponadprzeciętne stężenie kolesi w manbunsach i lasek klaszczących warami z radości oraz gąszczu podniesionych ku górze telefonów, pewnie obejrzałbym ten koncert z większym zainteresowaniem. Jednak popularność zespołu wśród osób totalnie przypadkowych jakoś mnie jednak tym razem zniechęciła. Nie, żebym zaraz zaczął głosić modne ostatnio antymgłowe tezy. Wierzę, że goście nie obrali celowo takiego akurat targetu. Samo wyszło. Faktem jednak jest, że gwiazda wieczoru tym razem obchodziła mnie najmniej. A biorąc pod uwagę występy dwóch poprzednich brygad, Mgła zabrzmiała po nich niczym pozytywka na dobranoc.
Gdy nastała cisza, był to znak by spierdalać dodom. Przeżegnaliśmy się wówczas wstecz z kolegami i pokornie zapakowaliśmy do auta. Rano trza przecież było wstać do pracy. Warto było kopnąć się po raz kolejny do Poznania. Przynajmniej dla Revenge i tak samo dobrego Doombringer. Te dwie sztuki zabiły. Wiele baletów w życiu widziałem, ale nie każdy występ sprawia, że moje kończyny dolne przejmują kontrolę nad resztą ciała. Ten wieczór był zaprawdę mocarny! Tradycyjne dzięki dla spotkanych oraz ekipy LHS. Świetna robota.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.