ZAKŁADKI

wtorek, 14 marca 2023

Relacja z Nosferatu Night # 2

 

Nosferatu Night # 2

11.03.2023 Toruń, Dwa Światy

Morrath / Brüdny Skürwiel / Gallower / Büddah


Raz, dwa, trzy! Toruńskie psy! A nie, czekaj, źle policzyłem… O „Dwa Światy” przecież chodzi. Oj, ta stadionowa przyśpiewka z czasów kiedy to się systematycznie na żużel chadzało zbiła mnie z tropu. A mam przecież pisać o muzyce a nie o sporcie. No więc odbyła się kilka dni temu impreza za miedzą, pod tytułem „Nosferatu Night”, edycja druga. Jako iż na organizowanych u nas przez Macieja spędach z cyklu „Co Ma Śmierć Do Powiedzenia Pod Koniec” zjawia się wielu Krzyżaków, postanowiłem w ramach rewanżu kopsnąć się i do nich, co by obaczyć czy dają radę bez oddanych za friko dwóch nagich mieczy. Daleko nie jest, a i kierownik samochodu się znalazł, co by jesusatan wypić piwko mógł, tudzież dwa, trzy… Co mi szkodziło. Klubik z zewnątrz jest mało dostrzegalny dla newcummerów, więc zanim trafiliśmy do wejścia zwiedziliśmy dwukrotnie krótką uliczkę na której się znajduje. Wnętrze z kolei przypomina nieco naszego bydgoskiego Merlina, piwnicę w kamienicy, w czerwonej cegle, czyli piknie. Z tą różnicą, że tutaj więcej jest wąskich przesmyków, dlatego co chwila trzeba było ocierać się, zwłaszcza na późniejszym etapie imprezy, o podążającego w przeciwnym kierunku przechodnia. Dowiedziałem się szybko, iż miejscówka ta gości zespoły dość regularnie, zatem oczekiwania wobec mających się za chwilę rozpocząć występów były, nie kryję, dość wysokie.

Ku mojemu zaskoczeniu kolejność pojawiających się na scenie zespołów była dość randomowa. Nie wiem, ciągnęli sobie losy czy co innego, nie mi wnikać. W każdym razie pierwsi do ludzi wyszli chłopaki z Morrath, zatem i ja powędrowałem skąd dochodził dźwięk. Pomieszczenie taneczne do zbyt wielkich nie należy, dodatkowo widoczność nieco ograniczają ciągnące się przez środek sali słupy. Co prawda takowy uratował mnie onegdaj w Magnetofonie przed oglądaniem Malokarpatan z pozycji psa, lecz w tym przypadku ich podtrzymujące w pionie zastosowanie nikomu potrzebne nie było. Zatem wkurwiały. Jak ktoś narzekał na wielkość sceny w Wiatrakowej, to tutaj też raczej z radości by nie skakał, ale dzielna piątka z Leszna jakoś się upchnęła. Najwyraźniej rozpierała ich energia, bo wokalista już od pierwszej piosenki zachęcał zgromadzonych do zabawy. Ci, choć jeszcze niezbyt liczni, życzenie spełnili, dzięki czemu ruch neutronowy rozkręcił się już przy otwieraczu. Rzecz najważniejsza – brzmienie. No, powiem delikatnie, fajerwerków nie było, aczkolwiek jak się człowiek bardzo postarał, to usłyszeć coś się dało. Twórczości młodzieńców wcześniej nie znałem, ale na żywca wyłapałem sporo wpływów Morbid Angel, Immolation czy Incantation, co bardzo dobrze rokuje w perspektywie nadchodzącej wielkimi krokami debiutanckiej płyty. Panowie na deskach, jak na młode wilki przystało, się nie oszczędzali. Był headbanging i machanie gryfami. Gitarzysta w podartej koszulce wyraźnie stylizował się na Treya, co częściowo wyjaśnia wyłowione przeze mnie podobieństwa muzyczne. Pod koniec setu usłyszeliśmy nawet zapowiedź ballady, jednak szybko się okazało, że do „Nothing Else Matters” było to podobne jak betoniarka do chuja. Młyn rozkręcał się coraz większy, ale skończyły się piosenki, więc zespół wyczekiwanego bisu nie zaserwował, tylko życzył dobrej zabawy przy kolejnych trzech brygadach. Występ Morrath był na tyle solidny, że chętnie podejrzę sobie ich wygibasy raz jeszcze, a okazja będzie już za miesiąc, tym razem lokalnie.

Następnie pałeczkę przejął Brüdny Skürwiel, z organizatorem najlepszego polskiego open-air za garami. Zespół niezbyt często pojawia się ostatnio na scenie, stąd też cieszyłem się, że do Grodu Kopernika było im po drodze. Widać, że goście są normalni, bo żłopali piwsko, a nie jakąś pedalską wodę. Zresztą żłopali dość szybko, bo już po pierwszym numerze Łąka poprosił funfla, Jacę, by ten im migusiem skoczył do baru i dokupił paliwa. Sam koncert, mimo średniawego nagłośnienia, wiele do życzenia nie pozostawił. Żadne to zaskoczenie, zawsze twierdziłem, że Brudny to band typowo koncertowy. Były zatem kompozycje autorskie, było „War” Bathory oraz „Morderca” wiadomo kogo, a wszystko odegrane z wielkim bananem na twarzy. Kolesie cieszyli michę jakby wyjarali przed koncertem z kilo marychy. Ich entuzjazm okazał się zdecydowanie zaraźliwy, zatem tańce pod sceną trwały w najlepsze. Nawet jakiś pancur tak nakurwiał dziobaka, że mu się irokez porozklejał. W ramach bonusu publika odśpiewała zespołowi „Barkę”, nie wiem dlaczego, może któryś z muzyków miał akurat urodziny a pijanym supporterom pojebały się piosenki. Dla mnie występ Skurwiela był dokładnie tym, czego oczekiwałem, mogę ich oglądać nawet co miesiąc i zawsze będę się dobrze bawił. Na zakończenie Łąka podziękował chłopakom z Gallower za udostępnienie gitary, po czym wszyscy zeszli ze sceny i udali się, jak to zapowiedzieli, „teraz idziemy się napierdolić”. Chyba im się to udało, bowiem dnia następnego okazało się, iż zgubili cały merch i upłynnili dzięgi, po czym spali na jakimś ciasnym narożniku. No kurwa, to jest metal a nie bierki…

Gallower wyglądają jakby się urwali z lat osiemdziesiątych. Kręcone glam pudle na głowie, katany z milionem naszywek, obroże z ćwiekami i białe Sofixy. I taką też muzykę zaprezentowali tego wieczora. Na scenę poszedł ostry dym a ze sceny thrash/speed najwyższej klasy. Bardzo się w przypadku Ślązaków obawiałem o słyszalność, bowiem grali tylko na jedną gitarę, ale muszę przyznać, że wcale nie brzmiało to gorzej niż w przypadku poprzednich dwóch występujących. Jeśli nawet udało mi się rozpoznawać utwory, to znaczy, że tragedii nie było. A Gallower zagrał z klasą. Nie było stania w miejscu. Było za to sporo konferansjerki. I tylko widać było mało, bo wspomnianego wcześniej dymu techniczny napuścił tyle, że można było przy odległym mimo wszystko od sceny barze płacić banknotami z Eurobusinessu. Po staroszkolnemu zespół przedstawiony został przez wokalistę dopiero pod sam koniec przedstawienia, potem światło zgasło i pozostał jedynie w uszach pisk. Takie koncerty ogląda się z wielką przyjemnością.

Ustawiając się na końcu kolejki do grania, Büddah zrobili sobie tak naprawdę wielkie kuku. Gdyby wystąpili na samym początku, to mieli wielką szansę zaprezentować się większej ilości zgromadzonych. Stało się jednak tak, że ich show oglądała garstka niedobitków, gdyż wszyscy udali się do baru, tudzież do wyjścia. Szczerze mówiąc też do końca nie zabawiłem. Owszem, ziomale mocno się starali i widać było, że chcieli wywrzeć pozytywne wrażenie, aż mi się ich zrobiło trochę żal, bo śpiewać dla pustej sali to jednak trochę smutno. Tym bardziej, że czuć w ich kompozycjach jakiś pomysł i bynajmniej gówno to to nie jest. Solidny thrash z niewielką domieszką metalu czarnego. Po kilku utworach ulotniłem się jednak jak kamfora, przeżegnując się w drodze do drzwi z napotkanymi tego dnia znajomymi.

Podsumowując... Wypad do miasta Kopernika uważam za udany. Wszystkie zespoły stanęły na wysokości zadania i spełniły swoją rolę, choć niepotrzebnie się przetasowały. Niedociągnięcia techniczne były, ale czy to była jednorazowa wpadka, czy standard, postaram się dowiedzieć przy kolejnej wizycie w „Dwóch Światach”. Dziękuję organizatorom za inwajta, a moim przyjaciołom w wyprawie i wszystkim spotkanym na miejscu za miłe towarzystwo. Hail Satan! Ave Satan!

- jesusatan


Zdjęcia:

Michał Kwaśniewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.