Nosferatu
Night # 2
11.03.2023
Toruń, Dwa Światy
Morrath / Brüdny Skürwiel /
Gallower / Büddah
Raz, dwa, trzy! Toruńskie psy! A nie, czekaj, źle
policzyłem… O „Dwa Światy” przecież chodzi. Oj, ta stadionowa przyśpiewka z
czasów kiedy to się systematycznie na żużel chadzało zbiła mnie z tropu. A mam
przecież pisać o muzyce a nie o sporcie. No więc odbyła się kilka dni temu
impreza za miedzą, pod tytułem „Nosferatu Night”, edycja druga. Jako iż na
organizowanych u nas przez Macieja spędach z cyklu „Co Ma Śmierć Do Powiedzenia
Pod Koniec” zjawia się wielu Krzyżaków, postanowiłem w ramach rewanżu kopsnąć
się i do nich, co by obaczyć czy dają radę bez oddanych za friko dwóch nagich
mieczy. Daleko nie jest, a i kierownik samochodu się znalazł, co by jesusatan
wypić piwko mógł, tudzież dwa, trzy… Co mi szkodziło. Klubik z zewnątrz jest
mało dostrzegalny dla newcummerów, więc zanim trafiliśmy do wejścia
zwiedziliśmy dwukrotnie krótką uliczkę na której się znajduje. Wnętrze z kolei przypomina
nieco naszego bydgoskiego Merlina, piwnicę w kamienicy, w czerwonej cegle,
czyli piknie. Z tą różnicą, że tutaj więcej jest wąskich przesmyków, dlatego co
chwila trzeba było ocierać się, zwłaszcza na późniejszym etapie imprezy, o podążającego
w przeciwnym kierunku przechodnia. Dowiedziałem się szybko, iż miejscówka ta
gości zespoły dość regularnie, zatem oczekiwania wobec mających się za chwilę
rozpocząć występów były, nie kryję, dość wysokie.
Ku mojemu zaskoczeniu kolejność pojawiających się na
scenie zespołów była dość randomowa. Nie wiem, ciągnęli sobie losy czy co
innego, nie mi wnikać. W każdym razie pierwsi do ludzi wyszli chłopaki z
Morrath, zatem i ja powędrowałem skąd dochodził dźwięk. Pomieszczenie taneczne
do zbyt wielkich nie należy, dodatkowo widoczność nieco ograniczają ciągnące
się przez środek sali słupy. Co prawda takowy uratował mnie onegdaj w
Magnetofonie przed oglądaniem Malokarpatan z pozycji psa, lecz w tym przypadku
ich podtrzymujące w pionie zastosowanie nikomu potrzebne nie było. Zatem
wkurwiały. Jak ktoś narzekał na wielkość sceny w Wiatrakowej, to tutaj też
raczej z radości by nie skakał, ale dzielna piątka z Leszna jakoś się upchnęła.
Najwyraźniej rozpierała ich energia, bo wokalista już od pierwszej piosenki zachęcał
zgromadzonych do zabawy. Ci, choć jeszcze niezbyt liczni, życzenie spełnili,
dzięki czemu ruch neutronowy rozkręcił się już przy otwieraczu. Rzecz
najważniejsza – brzmienie. No, powiem delikatnie, fajerwerków nie było,
aczkolwiek jak się człowiek bardzo postarał, to usłyszeć coś się dało.
Twórczości młodzieńców wcześniej nie znałem, ale na żywca wyłapałem sporo
wpływów Morbid Angel, Immolation czy Incantation, co bardzo dobrze rokuje w
perspektywie nadchodzącej wielkimi krokami debiutanckiej płyty. Panowie na
deskach, jak na młode wilki przystało, się nie oszczędzali. Był headbanging i
machanie gryfami. Gitarzysta w podartej koszulce wyraźnie stylizował się na
Treya, co częściowo wyjaśnia wyłowione przeze mnie podobieństwa muzyczne. Pod
koniec setu usłyszeliśmy nawet zapowiedź ballady, jednak szybko się okazało, że
do „Nothing Else Matters” było to podobne jak betoniarka do chuja. Młyn
rozkręcał się coraz większy, ale skończyły się piosenki, więc zespół
wyczekiwanego bisu nie zaserwował, tylko życzył dobrej zabawy przy kolejnych
trzech brygadach. Występ Morrath był na tyle solidny, że chętnie podejrzę sobie
ich wygibasy raz jeszcze, a okazja będzie już za miesiąc, tym razem lokalnie.
Następnie pałeczkę przejął Brüdny Skürwiel, z organizatorem najlepszego polskiego open-air za garami. Zespół niezbyt często pojawia się ostatnio na scenie, stąd też cieszyłem się, że do Grodu Kopernika było im po drodze. Widać, że goście są normalni, bo żłopali piwsko, a nie jakąś pedalską
wodę. Zresztą żłopali dość szybko, bo już po pierwszym numerze Łąka poprosił
funfla, Jacę, by ten im migusiem skoczył do baru i dokupił paliwa. Sam koncert,
mimo średniawego nagłośnienia, wiele do życzenia nie pozostawił. Żadne to
zaskoczenie, zawsze twierdziłem, że Brudny to band typowo koncertowy. Były
zatem kompozycje autorskie, było „War” Bathory oraz „Morderca” wiadomo kogo, a
wszystko odegrane z wielkim bananem na twarzy. Kolesie cieszyli michę jakby
wyjarali przed koncertem z kilo marychy. Ich entuzjazm okazał się zdecydowanie
zaraźliwy, zatem tańce pod sceną trwały w najlepsze. Nawet jakiś pancur tak
nakurwiał dziobaka, że mu się irokez porozklejał. W ramach bonusu publika
odśpiewała zespołowi „Barkę”, nie wiem dlaczego, może któryś z muzyków miał
akurat urodziny a pijanym supporterom pojebały się piosenki. Dla mnie występ Skurwiela
był dokładnie tym, czego oczekiwałem, mogę ich oglądać nawet co miesiąc i
zawsze będę się dobrze bawił. Na zakończenie Łąka podziękował chłopakom z
Gallower za udostępnienie gitary, po czym wszyscy zeszli ze sceny i udali się,
jak to zapowiedzieli, „teraz idziemy się napierdolić”. Chyba im się to udało,
bowiem dnia następnego okazało się, iż zgubili cały merch i upłynnili dzięgi,
po czym spali na jakimś ciasnym narożniku. No kurwa, to jest metal a nie
bierki…
Gallower wyglądają jakby się urwali z lat
osiemdziesiątych. Kręcone glam pudle na głowie, katany z milionem naszywek,
obroże z ćwiekami i białe Sofixy. I taką też muzykę zaprezentowali tego
wieczora. Na scenę poszedł ostry dym a ze sceny thrash/speed najwyższej klasy.
Bardzo się w przypadku Ślązaków obawiałem o słyszalność, bowiem grali tylko na
jedną gitarę, ale muszę przyznać, że wcale nie brzmiało to gorzej niż w
przypadku poprzednich dwóch występujących. Jeśli nawet udało mi się rozpoznawać
utwory, to znaczy, że tragedii nie było. A Gallower zagrał z klasą. Nie było
stania w miejscu. Było za to sporo konferansjerki. I tylko widać było mało, bo
wspomnianego wcześniej dymu techniczny napuścił tyle, że można było przy
odległym mimo wszystko od sceny barze płacić banknotami z Eurobusinessu. Po
staroszkolnemu zespół przedstawiony został przez wokalistę dopiero pod sam
koniec przedstawienia, potem światło zgasło i pozostał jedynie w uszach pisk.
Takie koncerty ogląda się z wielką przyjemnością.
Ustawiając się na końcu kolejki do grania, Büddah
zrobili sobie tak naprawdę wielkie kuku. Gdyby wystąpili na samym początku, to
mieli wielką szansę zaprezentować się większej ilości zgromadzonych. Stało się
jednak tak, że ich show oglądała garstka niedobitków, gdyż wszyscy udali się do
baru, tudzież do wyjścia. Szczerze mówiąc też do końca nie zabawiłem. Owszem,
ziomale mocno się starali i widać było, że chcieli wywrzeć pozytywne wrażenie,
aż mi się ich zrobiło trochę żal, bo śpiewać dla pustej sali to jednak trochę
smutno. Tym bardziej, że czuć w ich kompozycjach jakiś pomysł i bynajmniej
gówno to to nie jest. Solidny thrash z niewielką domieszką metalu czarnego. Po
kilku utworach ulotniłem się jednak jak kamfora, przeżegnując się w drodze do
drzwi z napotkanymi tego dnia znajomymi.
Podsumowując... Wypad do miasta Kopernika uważam za
udany. Wszystkie zespoły stanęły na wysokości zadania i spełniły swoją rolę,
choć niepotrzebnie się przetasowały. Niedociągnięcia techniczne były, ale czy
to była jednorazowa wpadka, czy standard, postaram się dowiedzieć przy kolejnej
wizycie w „Dwóch Światach”. Dziękuję organizatorom za inwajta, a moim
przyjaciołom w wyprawie i wszystkim spotkanym na miejscu za miłe towarzystwo. Hail
Satan! Ave Satan!
-
jesusatan
Zdjęcia:
Michał Kwaśniewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.