The Last Words of Death # 27
31.08.2024 Bydgoszcz, Over
the Under
Technophobia / Despised
Cruelty / Zorza / Last Lightning / Cold In Berlin
W ostatni weekend wakacji, Bydgoszcz po raz kolejny
gościła zespoły na kolejnej odsłonie Ostatnich Słów Śmierci. Tym razem mocno
ostrzyłem sobie zęby, bowiem skład zapowiadał się nad wyraz obiecująco. W
sumie, to najbardziej zależało mi na zobaczeniu zespołu, który wieczór miał
rozpocząć. EP-ka naszej lokalnej bandy, wydana jakiś czas temu nakładem Ossuary
Records, zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie. Zresztą słuchałem jej jeszcze
rano, w dniu koncertu, i przy okazji tak mnie naszło, że jak już się będziemy
widzieć, to sobie cykniemy wywiad.
Na miejscu stawiłem się w ostatniej chwili. Zdążyłem
jedynie przywitać się z grupą znajomych, raczących się napojami w przyklubowym
ogródku, zakupić zimny chmiel i na scenę już wchodziła nasza bydgoska
przyszłość. Po tym, co oglądałem przez następne pół godziny z haczykiem, używam
tego określenia z pełną świadomością, mając ogromną nadzieję, że się nie
zawiodę. Młodzi wyszli, Meksykaniec (znany także choćby z toruńskiego Eteritus)
krzyknął, że „Coś tam coś tam, kurwa mać!” i zaczęła się ostra jazda. Szczerze,
dawno już nie słyszałem tak dobrego crossover / thrashu, a na żywca te krótkie,
pełne mosholubnych riffów numery zyskują jeszcze więcej mocy. Druga rzecz, to
wygląd sceniczny. Czapeczka, tudzież opaska na głowie, białe Adasie, krótkie
dresowe portki (kurwa, fioletowe!) czy okulary przeciwsłoneczne u pałkera –
totalny luz w staroszkolnym stylu. Nic dziwnego, że już na samym początku
rozkręciło się małe pogo, bo kurewsko ciężko było przy takich rytmach ustać na
dupie. Punkowe rytmy, ostre akordy plus niezwykła charyzma piosenkarza, który
to zapraszał wszystkich do degustacji złocistego napoju i uskuteczniał swoje
gadki łamanym polsko – angielskim, to wszystko wpłynęło bardzo pozytywnie na
mój nastrój. Świetna muza, wspaniała zabawa, prawie można było się posikać ze
szczęścia, co chyba nawet przydarzyło się kilku nastoletnim dziewojom, piszczących
po zapowiedzi „Pandemic Fear” niczym fanki na Beatelsach. Był też cover D.R.I.
, co tu dużo gadać, absolutny, kurwa, rozpierdol. Jedyne co mnie odrobinę
zniesmaczyło, to fakt, że ktoś podał śpiewakowi telefon, by ten ponagrywał coś
tam ze sceny. Ja rozumiem, że młode pokolenie, że muszą, kurwa, potem wrzucać
te swoje nagrania do Internetu, bo nie przeżyją, ale naprawdę, bez przesady.
Niedługo będzie tak jak z klientami w sklepie, publiczność będzie wręcz wymagała,
by im grający zespół jeszcze sponsorował tego typu pamiątki. No chuj w to. Na
zakończenie „Anti – Human Terror”, zapowiadany zresztą dwa razy, bo się
chłopaki pojebali i zagrali najpierw coś innego, „Dzięki, kurwa!” i tyle. Dla
mnie to była bomba, ale nie ostatnia tego wieczoru, jak się wkrótce okazało.
Despised Cruelty już na bydgoskiej ziemi gościli. Tym razem powrócili, by zainfekować swoją muzyką ponownie. Nim jednak zaczęli, otrzymałem od szczęśliwego organizatora info, iż ilość sprzedanych biletów przekroczyła setkę. Była to dobra wiadomość, bo przez ostatnie tygodnia z frekwencją w klubie bywało różnie. Ale wracając do Łodzian… To był niezwykle chłodny (mimo dość zagęszczonego powietrza w klubie) a jednocześnie transowy koncert. Wokalista pojawił się na scenie w białych soczewkach, które w ciemności robiły fajny efekt, gitarzyści nie szczędzili włosów, a ze sceny płynął melodyjny na nordycką modłę black metal.
Chwilami miałem wrażenie, że chłopaki ledwo mieszczą się w piątkę na deskach, zwłaszcza że żaden z nich nie stał w miejscu jak słup soli. Konferansjerki nie uświadczyliśmy, wyłącznie czarny metal zahaczający chwilami o Mgłę, gdzie indziej o Furię (to może bardzo ogólne drogowskazy, jednak będące taką pieczątką, znakiem rozpoznawczym dla polsko brzmiącej kapeli). Zastanawiałem się tylko, że jakoś nie poznawałem słyszanych kompozycji. Co prawda od premiery debiutu Despised Cruelty minęło już pięć lat, ale żebym miał tak słabą pamięć? Tym bardziej zwątpiłem, kiedy panowie zagrali numer w którym śpiewak zaczął raczyć zgromadzonych czystymi wokalami (co najciekawsze, momentalnie telefony poszły w górę haha!). Wszystko wyjaśniło się zaraz po koncercie.
Okazało się, że Despised Cruelty zagrali (poza jednym
wyjątkiem) numery z nadchodzącej, mającej ukazać się jesienią, płyty. No, jeśli
tak, to następca „Łez Padółu” zapowiada się naprawdę mocno. Podczas ostatniego
kawałka gitarzyści weszli na odsłuchy i odegrali go stojąc nieruchomo jak
posągi. Bardzo dobry i ciekawy pomysł. Natomiast cały koncert – wyśmienity. To
była bomba numer dwa.
Bomba numer trzy, to Zorza. Powiem szczerze, nie spodziewałem się, że ich, świetny skądinąd, debiut tak dobrze zażre ze sceny. Duża w tym zasługa nagłośnieniowca, który zresztą przez cały wieczór spisywał się znakomicie. Zorza zagrali w pięciu, kompletnie bez napinki, ubrani jak stali, bez skór, ćwieków czy mejkapów, przy dość minimalistycznej oprawie świetlnej. Kolejne numery z „Hellven” (plus coś tam także z EP-ki) coraz mocniej czarowały i wprowadzały w swoisty trans. Tak samo jak w przypadku poprzedników, w występ zaangażowali się wszyscy, a przodował oczywiście bardzo skromny, wyglądający na chłopca z wąsem, wokalista. Koleś tańczył, podskakiwał, wił się jak owsik, kompletnie nie przejmował się gatunkowymi standardami, czym skojarzył mi się z nieodżałowanym Romkiem Kostrzewskim.
To był teoretycznie
bardzo niepozorny występ, który w ostatecznym rozrachunku zrobił na mnie
ogromne wrażenie. Zresztą chyba właśnie na Zorzę przyszło w sobotę najwięcej
ludzi, bowiem sala w trakcie ich pokazu była pełna. Chłopaki zebrali zasłużone
owacje, publiczność domagała się nawet bisu, ale muzycy jedynie wyszli na
scenę, głęboko się pokłonili, i tyle ich było widać. W chuj mi się ten koncert
podobał!
Na Last Lightning się dość mocno spóźniłem, bo wywiad z Technophobia kapkę się wydłużył (chłopaki się nagadali, co przeczytać będziecie mogli za jakiś czas, jak wszystko spiszę). Znałem jednak ten polsko – norweski twór już z ostatniej ich wizyty w Over the Under Pub, zresztą całkiem niedawnej. Zdziwił mnie fakt, że połowa ludzi gdzieś wyparowała, ale ci, którzy pozostali mieli okazję zobaczyć naprawdę niezłą odsłonę mocno zajeżdżającego stylem norweskim black metalu. Wiało zatem chłodem i siarczystymi, charakterystycznie melodyjnymi akordami, pochodzącymi z prezentowanej przez zespół nowej płyty (choć nie tylko). Last Lightning to klasyczny spadkobierca drugiej fali gatunku, co zresztą potwierdza choćby odegrany cover „Freezing Moon”, wiadomo kogo.
Chłopaki, mimo iż nie bawili się
zbytnio w budowanie klimatu, lecz chłostali blizzardem, nie silili się na miny
pod tytułem „Jestem ucieleśnieniem zła”, lecz robili swoje na luzaku. Popijali
piwko (przy okazji udzielając pierwszej, podstawowej lekcji norweskiego dla
początkujących: Skål!) a na koniec strzelili sobie pamiątkową focię. To był
solidny występ i bardzo solidna muzyka.
Potem, niestety, nastąpiła ponad półgodzinna przerwa, bo na scenie instalował się Cold In Berlin. Obiecałem sobie, że zostawię sobie ten zespół jako niespodziankę, i nie sprawdziłem w domu ani jednego kawałka z ich repertuaru. Z opisu ich muzyki wnioskowałem jedynie, że albo mnie to rozpierdoli, albo wyjdę po dwóch numerach z klubu. No i jak myślicie?
Niech żałuje kto poszedł do domu. To było coś
fantastycznego. Co prawda muzyka nie mająca z ogólnie pojętym metalem wiele
wspólnego, osadzona bardziej w klimatach cold wave, post-punk czy stoner, z
elementami mocniejszego uderzenia. Wkręciło mi się to od pierwszej chwili.
Zajebiste światła robiły przy tym swoje. Wokalistka zespołu zeszła w pewnym
momencie ze sceny i śpiewała ze środka sali pośród otaczających ją ludzi.
Wokalnie pani wspomagana była momentami także przez gitarzystę, i były to
naprawdę ciekawe dialogi. Dźwięki Cold In Berlin wprowadzały w trans, chłostały
elementami elektro, wbijały w ziemię ciężkimi akordami a ja po raz kolejny
przekonałem się, że nie zawsze ekstrema ma największe pierdolnięcie. Kurewsko
mi się koncert Brytoli podobał. Zresztą im też się michy cieszyły, bo ludzie
reagowali bardzo entuzjastycznie. Co tu dużo gadać, starczy nadmienić, że
zespół bisował dwa razy. Bomba numer cztery.
Podsumowując
zatem, jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, iż była to najlepsza, a na
pewno jedna z najlepszych, edycji The Last Words of Death po reaktywacji. Nawet
„najsłabsi” w tym gronie (oczywiście moim skromnym zdaniem) Last Lightning
zaprezentowali naprawdę wysoki poziom i absolutnie nie mają się czego wstydzić.
Wszystko tego wieczoru zagrało tak, jak powinno. Chciałbym móc cofnąć się w
czasie, by to doświadczenie powtórzyć. Tradycyjnie pozdrawiam wszystkich
spotkanych starych znajomych, nowo poznanych też, dziękuję bardzo Maciejowi za
zaproszenie, a każdemu, kto przyłożył swoją cegiełkę do organizacji imprezy, za
jego wkład. To był wyjątkowo udany wieczór. Do zobaczenia następnym razem!
- jesusatan
Zdjęcia: Robert Kaźmierski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.