Kult Mogił /
Rites of Daath / Thunderwar / Kingdom /
Grave Miasma
02.06.2018 –
Łódź – Magnetofon Grundig
Metaluchy to czasem takie duże dzieci. Mimo iż teoretycznie,
według metryki, powinni się ustatkować, zmądrzeć i intelektualnie wydorośleć,
niektórzy mimo kilku krzyżyków na karku (no jasne, że odwróconych) nadal
pozostają mentalnie w piaskownicy i na wieść o kilku taczkach gruzu
przyjeżdżających do miasta w którym króluje klub piłkarski o wdzięcznej nazwie I See In Boat zaczynają
rzucać się piachem po oczach, byle tylko jako pierwsi dotrzeć na miejsce zrzutu.
Takim właśnie retardem jestem ja, więc skoro pojawiła się okazja wspomniane
taczki pooglądać jebłem kumplowi z kamienia i ruszyłem rowerkiem na czterech
kółkach do dziadka pożyczyć Magnetofon. Tym bardziej, że data iwentu niemal
dokładnie pokrywała się z dniem dziecka.
Nasza ekipa, ubrana musowo w krótkie spodenki a’la Gracjan
Roztocki nigdy w drodze na potańcówkę się nie nudzi. Nawet jeśli z przyczyn obiektywnych
podróż przebiega pod hasłem abstynencji. Jest wówczas na ten przykład okazja
pogadać nie tylko o zespołach z gatunku ostrych brzmień, ale także tych
wykonawców, którzy wpisują się w ramy pogardzanej przez prawdziwków komercji.
Można wtedy dojść (tak, to też) do zaskakujących wniosków, że powiedzmy takiej Margaret nikt z nas nie powstydziłby się nakarmić mlekiem
bezlaktozowym. Bo to i na cerę pomaga, i układ trawienny reguluje. Ale nie
tylko muzyką człowiek żyje, kinematografia też stale się rozwija. Dowiedziałem
się, że ostatnio bryluje nowy patent z piłeczkami tenisowymi, którymi
najzdolniejsze aktorki potrafią strzelać niczym maszyna treningowa na korcie.
Jeden z pasażerów nawet próbował ów patent naśladować, jednak nie będę
opowiadał szczegółów, gdyż nawet dla mnie to było zbyt wiele.
Podczas wjazdu do miasta przeznaczenia poczuliśmy już temat
gruzu nie na żarty. Okolica w której znajduje się Magnetofon to miejsce, w
którym czas zatrzymał się w okresie Peerelu. Tynk sypie się ze ścian bloków
mieszkalnych, obok bloków straszą rozpadające się szopy a jezdnie wyglądają jak
ser szwajcarski. Na szczęście natężenie sklepów monopolowych wynosi mniej
więcej jeden na 100m, więc ludzie zapewne są tu szczęśliwi. Pod klubem
natomiast atmosfera sielska, panowie i panie spożywają napoje różne, gdyż
wiadomo, iż organizm nawodnić trzeba. Pojawił się nawet jakiś czarnoskóry
jegomość na rowerze. Jednogłośnie skonstatowaliśmy, że prawdopodobnie przybył
specjalnie aby obejrzeć Kult Mogił.
Na wspomniany przed chwilą band nieco się spóźniliśmy, gdyż
pojebała nam się czasówka i w momencie kiedy wybrzmiewały pierwsze dźwięki ze
sceny, my dopiero ustawiliśmy się w kolejce do wejścia. Dużo jednak nas nie
ominęło. Ekipa z Tarnowa miała około 40 minut na zaprezentowanie swoich
umiejętności i myślę, że ten czas wykorzystali dostatecznie dobrze, by każdy,
kto jeszcze jakimś cudem nie zapoznał się z ich twórczością czym szybciej
odrobił pracę domową. Na scenie byli może i dość statyczni, bo jedynym, który
się poruszał był nowo zakontraktowany wokalista Levi (ale nie Robert), jednak
biorąc pod uwagę zwłaszcza te bardziej klimatyczno-transowe fragmenty ich
utworów, ciężko aby kręcili łbami jak moja małż korkociągiem podczas otwierania
wina. Nagłośnienie również nieco popsuło ten występ. Ogólnie mówiąc było
tradycyjnie, jak na polskie kluby, zbyt głośno. Nie mniej jednak spokojnie dali
radę.
Następni na scenie pojawili się gówniarze z Krakowa. Nie
miałem wcześniej okazji zapoznać się z EP-ką Rites of Daath, mimo iż kilku
znajomych wspominało o tym wartym uwagi wydawnictwie. I powiem krótko – w
przeciągu ostatnich kilku lat tylko dwa razy zdarzyło mi się, że po występie
nieznanego mi zespołu pobiegłem czym prędzej zakupić ich wydawnictwo na
stoisku. To był właśnie ten drugi raz. Goście wymietli naprawdę niezły
death/doom i zrobili to tak, że tylko przyklasnąć. Biorąc pod uwagę, iż wspomniane wcześniej „Hexing Graves”
to zaledwie 20 minut muzyki, wnioskuję, że w skład setlisty weszły jakieś nowe utwory.
Oglądając ich na scenie można było zauważyć, że to co robią sprawia im mega
frajdę. Mi też sprawiło. Czekam na więcej przy następnej okazji.
Thunderwar obejrzałem może z 10 minut, jednak to co zagrali
kompletnie do mnie nie przemawiało. Sorry chłopaki, wolałem jednak pogaduchy
pod klubem i jakieś kraftowe piwo które zakupiłem przy barze. No i jak to się mówi „apropos”
– fajnie by było, aby w ofercie klubu znalazło się jednak coś … hmmm,
normalnego. Do wyboru były same wynalazki, a niekoniecznie każdemu one
podchodziły. Ale to taka mała aluzja.
Czekając na gwiazdę wieczoru uraczyłem się występem płockiego
Kingdom. Nie jestem wielkim fanem, jednak nie zaprzeczę, iż chłopaki z każdym materiałem
nabierają doświadczenia i tworzone przez nich dźwięki stają się coraz
ciekawsze. Może pierwsza liga to jeszcze nie jest, ale na pewno czub drugiej. A
jak wypadli koncertowo? Myślę, że najlepiej ich formę odzwierciedlają gabaryty
frontmana, czyli cienkie to to nie było, ale do czołgu jeszcze deko brakuje.
Były chwile, gdy chciało się potupać
butem i pogibać niczym pierdolony rezus, ale chwilami łapało niestety ziewanie,
zwłaszcza w nielicznych szybszych partiach, gdy wszystko się zlewało w niezrozumiałą
ścianę dźwięku. Znów ciśnie się na usta – panowie nagłośnieniowcy, nie można do
chuja ciut ciszej? Na koniec usłyszeliśmy cover „Exterminate” kultowej kapeli z
Juesewej i była to taka mała wisienka na torcie.
Zanim przejdę do samego koncertu gwiazdy wieczoru, nadmienić
należy, iż Brytole w Łodzi wystawili stanowisko z merchem, na którym można było zakupić
wszystkie ich materiały w naprawdę przyzwoitej cenie. Mini za 30zł i pełniak za 40, trzy wzory koszulek po 50 złociszy… No nic tylko brać. Jako iż
wszystkie CDs już zdobią moją półkę, zdecydowałem się na koszulssona,
zwłaszcza, że ten zakupiony przeze mnie kilka lat wstecz w Poznaniu okazał się
bublem (chłopaki szczerze przyznali, że cała seria była wadliwa, krzywo
uszyta). Co się tyczy samego występu to… Mógłbym napisać krótko – nie mam
pytań. Był to zdecydowanie najbardziej żywiołowy show tego wieczoru, goście
kompletnie się nie oszczędzali. Był totalny mosz na scenie, strojenie głupich
min, napierdalanie dymem i przede wszystkim to, co mi robi najbardziej –
uczucie, że goście robią wszystko szczerze do bólu, zaangażowanie lvl100.
Klimatu dopełniał zapach kadzideł, choć w tym przypadku chyba aż zbyt mocny,
miałem wrażenie, jakbym wszedł do mieszkania mojej starej, która takie
orientalne dymki uwielbia. Gdybym miał dalej narzekać, to przypierdoliłbym się
do faktu, iż pod koniec wieczoru duchota w klubie stała się niemożliwa do
zniesienia. Patrząc jednak na to z tej strony, że klub to zaadaptowane na jego
potrzeby byłe kino, narzekać nie zamierzam. Przeciwnie, na plus wypadło
rzucanie logosów występujących zespołów z projektora – nie trzeba było tracić
czasu na zmianę banerów. Wracając do Grave Miasma i ich pokazu – w końcu pod
sceną rozkołysał się jakiś mały młynek, konkretnie 3-osobowy, jednak tak
intensywny, że w pewnym momencie poszło na pięści. Pod koniec jakiś typ (chyba
ten najaktywniejszy) wparował na scenę i krzyknął coś do mikrofonu, że niby mu ktoś coś urwał, jednak został szybko potraktowany z bara przez
gitarzystę i powrócił na miejsce, gdzie znajdować się powinien, czyli jakieś
półtora metra niżej. Jako iż pamięć mam średnią, wspomnę tylko, że goście z Wysp zajebali nam „Ascension Eye”, „Arisen Through the Grave Miasma”, „Full
Moon Dawn”… czyli polecieli przekrojowo. Zaskoczyli mimo wszystko na sam
koniec, bo zabisowali w postaci „Ritual Lair” po czym nastała cisza. Jak to się
mówi? Aaaa, no tak, krótko – Roz-je-ba-li!
Nie pozostało nam więc nic innego, jak pozbierać zabawki,
wsiadać na rowerki i spierdalać do domu. Zabawa jednak była na tyle dobra, że przez całą drogę
powrotną chwaliliśmy się podniesionym tonem ile to razy tego wieczora każdemu z
nas przyrodzenie drygnęło. Piękny wieczór. Wielkie dzięki dla Tomka i Wojtka,
którzy to wspomnianą radość nam sprawili. Były to zdecydowanie chwile, dla
których warto żyć. Hail Satan!
- jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.