Dipygus
„Deathooze”
Caligari
Rocords 2019
Nie wiem, czy ktoś ma tak samo jak ja, ale gdy widzę
nowe wydawnictwo spod znaku Caligari, to krew mi napływa. Podobna to sprawa do
sytuacji, gdy na przejściu dla pieszych stoi przed wami sucz w mini o
zajebistych nogach i wyobrażacie sobie jaką krzywdę byście jej robili. Tylko
znacznie częściej gdy owa się odwróci, odczujecie niesmak, niż w przypadku
wrzucenia na warsztat muzy z Caligari. Dipygus to świeżynka z kraju zza
wielkiej kałuży, mająca na swoim koncie regulaminowe demo i EP-kę. I już za to
chłopaków lubię. Wszystkie etapy muszą być zaliczone, a nie, że na skróty i od
razu debiucik napierdalają. Tym bardziej, że te mniejsze matexy były więcej niż
dobre. „Deathooze” to materiał nagrany w odpowiedniej kolejności. Niby niecałe
35 minut a potrafią sprawić człowiekowi taką radochę, że nic tylko pić do rana.
Amerykanie grają muzę grobowo zainfekowaną trującą treścią. Bardzo mocno czuć w
tej muzyce potrzebę Autopsji, choć to nie wszystko, czego chłopaki tutaj
pożądają. Poza klasykami śmierć metalu wyraźnie pojawia się tutaj prosta, wręcz
punkowa nutka sprawiająca, że ta muza zaczyna w sposób oczywisty zajebiście
bujać. Często mam do czynienia z płytami, które jakoś tak sobie płyną w tle i
pozostają niezauważone. „Deathooze” dość często dopomina się o atencję, niczym
świnka morska o żarcie o poranku. Dla urozmaicenia jesteśmy częstowani samplami
ze starych horrorów, które na szczęście nie są do bólu oklepane a dodają
całości wyjątkowego posmaku grozy. Zwłaszcza podoba mi się ten wstęp do „De
Loy’s Ape” – zajebista historyjka haha! Widać, że kwartet z Californi nie
poszedł na łatwiznę i co nieco poszperał. Wracając jednak do muzyki – ta raz
rozdziera nasze narządy słuchu powolnymi chwytami, raz tnie nieco szybciej,
niczym pijany szewc. Całość ku mojej radości utrzymana jest w klimatach lat
ubiegłych i właśnie dlatego każdy maniak staro szkolnego deta może w ciemno
łykać każdy serwowany przez wspomnianą powyżej wytwórnię kąsek. Pewnie, że ten
album nie wnosi nic nowego. Jasne, że za chwil parę wrócicie raczej do „Severed
Survival” niż do „Deathooze”. No i co z tego, skoro tu i teraz można sobie
zrobić dobrze przy pomocy Dipygus. Takie płyty utwierdzają mnie w przekonaniu,
że gdzieś tam są maniacy grający muzę, którą czuję. I z taką muzą chętnie
spędzę kilka wieczorów. Podobnym sobie tez polecam. Jakość gwarantowana.
-
jesusatan