The Last Words of Death # 24
27.04.2024 Bydgoszcz, Over
the Under
Downfall of Gods / Lunacy /
Verderbnis / Kurgaall
Tydzień po bardzo udanym koncercie Cursebinder
nadszedł czas na następną edycję The Last Words of Death w Over the Under Pub.
Co prawda, po raz kolejny, nie znałem praktycznie żadnego z mających się tego
wieczora zaprezentować zespołów, lecz zdążyłem się już wielokrotnie przekonać,
że na doborze tychże przez organizatora można spokojnie polegać. Zatem piwo na
rozruch do auta (Nie, no oczywiście, że nie ja kierowałem. Pamiętam sławetne
spoty „Don’t drink & drive” z czasów MTV i ściśle się do nich stosuję.) i
kilka minut przed czasem byliśmy na miejscu.
Wieczór
rozpoczął się falstartem. A dokładnie falstart zaliczyła młoda ekipa z Downfall
of Gods. Zaraz na początku pierwszego kawałka zarzucili takimi śpiewanymi
fałszami, że myślałem przez chwilę o opuszczeniu sali. Powstrzymałem się jednak, chyba głównie
dlatego, że pokal jeszcze miałem w połowie pełen. Za chwilę okazało się to bardzo
dobrą decyzją. Przede wszystkim, śpiewanych wokaliz więcej już nie było, uff!
Natomiast na scenie, pięciu typa w kapturach, na tle z czerwonego światła, dało
publiczności naprawdę bardzo dobrej klasy black metal. Poza bardzo typowymi dla
drugiej fali zimnymi tremolo, było w ich numerach (a zaznaczyć muszę, że każdy
kolejny był lepszy od poprzedniego) sporo thrashowego feelingu, wyważonej
melodii i momentów bardziej rytmicznych. Poza tym zespół na scenie zachowywał
się bardzo naturalnie, bez kalkowania kogokolwiek i plebiscytu na
najgroźniejszą minę wieczoru. W odróżnieniu od wspomnianego na wstępie koncertu
z ubiegłej soboty, grać dla kogo już było, bowiem do sali nabiło jakieś
sześćdziesiąt osób. Może i bez szału, ale i żenady. Zespół starał się zatem jak
mógł, częstując numerami przy których faktycznie można się było pobawić pod
sceną. Jeden kawałek, jakiś starszy, to
już kompletnie mnie zaskoczył, gdyż był to numer grindowy, trwający chyba
kilkanaście sekund. Trochę nie pasował do reszty, ale w ramach ciekawostki może
być haha! Pod koniec występu zgromadzeni już jedli muzykom z ręki. Rozkręcił
się mały młyn, laski przybijały piąteczki… Bardzo pozytywne zaskoczenie,
zwłaszcza po tak tragicznym początku.
Kolejny
zespół teoretycznie interesował mnie najmniej. No nie szaleję za metalcorem,
nawet jeśli zblenduje się go z moim gatunkiem ulubionym. Nie raz się jednak
zdarzyło, że muzyka z tych ram na żywca wypada zdecydowanie lepiej niż z płyty.
I tak też było kiedy na deski weszli Warszawiacy. To był totalny młot. Przede
wszystkim maksymalnie pozytywne wrażenie zrobił na mnie rzygający ogniem
wokalista, najczęściej głęboko i dudniąco, czasem przechodząc w wyższe
rejestry. Wizualnie świetną robotę robił mikrofon typu Shure, którego używa
także Pachu z Hostia. Zresztą podobieństw między tymi dwoma wokalistami
znalazłoby się więcej. Charyzma sceniczna, barwa głosu, nawet te „kocie ruchy”.
A to wszystko przy akompaniamencie ciężkich akordów, walących w łeb w rytmie kafara.
Panowie w pewnym momencie stwierdzili, że pasują na tą imprezę jak kutas do
dupy, z czym się zgodzę w stu procentach. Bo w odpowiedniej konfiguracji takie
dopasowanie przynosi maksymalny fan obu stronom. Konferansjerki oczywiście było
nieco więcej, co potwierdza wspomnianą już umiejętność nawiązywania kontaktu z
publicznością. Muza Lunacy, mimo iż prosta, siermiężna i kwadratowa na żywca
zdecydowanie daje radę. A to, że chwilami brzmiało to jak Sepultura z okresu
„Krwawych Korzeni” (zresztą jeden z numerów był tak podobny, że przez chwilę
pomyślałem, iż cover) dla jednych będzie zachętą, innych odepchnie. Ja w domu
takiej muzyki nie słucham, ale w warunkach klubowych jest to dla mnie petarda.
Wielkie brawa!
Niemcy.
Ci weszli na scenę w okrojonym składzie, bowiem okazało się, iż z powodów
zdrowotnych nie mógł z nimi przyjechać gitarzysta. Stąd, żeby nie dać ciała,
panowie zagrali, a ścieżki nieobecnego członka zostały odtworzone z komputera.
Pierwsze podejście zakończyło się niepowodzeniem, bo coś nie zagrało (chyba
człowiek zań odpowiedzialny zapomniał wcisnąć guzika). Zaraz potem jednak
ruszyli z kopyta. Na scenie ustawiony był statyw z koziołkiem, wokalista
początkowo prezentował się w masce (szybko jednak ją zrzucił), mnóstwo dymu i
po raz kolejny bardzo atmosferyczne światła. Muzycznie natomiast powiało bardzo
mocno Szwecją, a konkretnie Mardukiem, i w pewnym momencie Dissection. Verderbnis świetnie równoważyli blasty
partiami wolniejszymi, doskonale odnajdując się w obu tematach. Naprawdę sporo
można było wyłapać riffów najwyższej klasy. Do tego czasem wszedł delikatny
klawisz, absolutnie nie burzący klimatu wojny. Bo wiadomo, że black metal ist
krieg! W tym przypadku był, tym bardziej, że kolesie prezencje sceniczną mają klasyczną.
Pomalowane twarze, malunki i tatuaże na rękach. Niby oklepane tematy i nie ma
się czym podniecać, jednak nikt mi nie powie, że jednak image nie robi różnicy.
Jak leciał utwór „I am the Wolf”, wokal przywdział maskę wilka, jak było o
krwi, zaprezentował zakrwawioną czaszkę, jak powiedział, że „coś tam
Terrorizer” to… nie było coveru Terrorizer haha! No taki żartowniś. Do tego
umiał po naszemu kurwować, więc od razu chłopaków polubiłem. Zresztą inaczej
się nie dało. Wyśmienity black metalowy koncert, wyśmienity blackmetalowy show.
Aha, no i żebym nie zapomniał. Tak, panienki zawijające kolanko tez były.
Czas na
gwiazdę wieczoru. Poleciało religijne intro, brodaty malowaniec nazwał
wszystkich „madafaka” (mam nadzieję, że tych różnej maści wrażliwców akurat
wtedy nie było, bo pewnie by potem mamie w rękaw płakali) i rozpętało się
piekło. I to dosłownie, bo „Satan” zdecydowanie dominował w tekstach włoskich
piosenkarzy. Zresztą wielki krzyż na piersi wokalisty dobitnie świadczył o
światopoglądzie założyciela Kurgaall. Ten zresztą w swoim mejkapie i z siwą
brodą wyglądał trochę jak śnieżny potwór, potęgując i tak maksymalnie zimną
atmosferę kompozycji. Tutaj nie było co zbierać, bo chłopaki jeńców nie brali. Osobiście ich granie bardzo
skojarzyło mi się z wczesnym Dark Funeral, z okresu zanim ci zrobili z samych
siebie karykaturę. Ludziom widocznie się podobało, gdyż ponownie pod sceną
zawiązało się małe kółko taneczne. Ja oczywiście darłem japę, że ma być Slayer,
i chłopaki chyba postanowili zrobić mnie w chuja. Zagrali mianowicie riff otwierający
„Reign In Blood”, po czym przeszli w kawałek własny. Dowcipnisie. Nie mniej
jednak przyznaję, że występ Kurgaall to była blackmetalowa pożoga. Do tego
świetna oprawa, bardzo dobre brzmienie i na koniec wyproszony przez
zgromadzonych bis, przy którym pogo sięgnęło zenitu. No kurwa, czegóż tu chcieć więcej?
Trzeba
przyznać, że była to wyjątkowo udana edycja The Last Words of Death,
przynajmniej w moim odczuciu. Każdy z zespołów przyspieszył bicie mojego serca
i przypływ adrenaliny. A że towarzysko także było przemiło, „wyżebrałem” kilka
płyt do recenzji, to do domu wróciłem zadowolony. Na tyle, że nawet już żony
nie zaczepiałem. Dziękuję, tradycyjnie, organizatorowi oraz wszystkim spotkanym
mordkom. Jeśli rogata bozia da, widzimy się za dwa miesiące.
- jesusatan
Zdjęcia : Michał Kwaśniewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.