piątek, 3 maja 2024

Relacja z The Last Words of Death # 24

 

The Last Words of Death # 24

27.04.2024 Bydgoszcz, Over the Under

Downfall of Gods / Lunacy / Verderbnis / Kurgaall

 

Tydzień po bardzo udanym koncercie Cursebinder nadszedł czas na następną edycję The Last Words of Death w Over the Under Pub. Co prawda, po raz kolejny, nie znałem praktycznie żadnego z mających się tego wieczora zaprezentować zespołów, lecz zdążyłem się już wielokrotnie przekonać, że na doborze tychże przez organizatora można spokojnie polegać. Zatem piwo na rozruch do auta (Nie, no oczywiście, że nie ja kierowałem. Pamiętam sławetne spoty „Don’t drink & drive” z czasów MTV i ściśle się do nich stosuję.) i kilka minut przed czasem byliśmy na miejscu.

Wieczór rozpoczął się falstartem. A dokładnie falstart zaliczyła młoda ekipa z Downfall of Gods. Zaraz na początku pierwszego kawałka zarzucili takimi śpiewanymi fałszami, że myślałem przez chwilę o opuszczeniu sali.  Powstrzymałem się jednak, chyba głównie dlatego, że pokal jeszcze miałem w połowie pełen. Za chwilę okazało się to bardzo dobrą decyzją. Przede wszystkim, śpiewanych wokaliz więcej już nie było, uff! Natomiast na scenie, pięciu typa w kapturach, na tle z czerwonego światła, dało publiczności naprawdę bardzo dobrej klasy black metal. Poza bardzo typowymi dla drugiej fali zimnymi tremolo, było w ich numerach (a zaznaczyć muszę, że każdy kolejny był lepszy od poprzedniego) sporo thrashowego feelingu, wyważonej melodii i momentów bardziej rytmicznych. Poza tym zespół na scenie zachowywał się bardzo naturalnie, bez kalkowania kogokolwiek i plebiscytu na najgroźniejszą minę wieczoru. W odróżnieniu od wspomnianego na wstępie koncertu z ubiegłej soboty, grać dla kogo już było, bowiem do sali nabiło jakieś sześćdziesiąt osób. Może i bez szału, ale i żenady. Zespół starał się zatem jak mógł, częstując numerami przy których faktycznie można się było pobawić pod sceną.  Jeden kawałek, jakiś starszy, to już kompletnie mnie zaskoczył, gdyż był to numer grindowy, trwający chyba kilkanaście sekund. Trochę nie pasował do reszty, ale w ramach ciekawostki może być haha! Pod koniec występu zgromadzeni już jedli muzykom z ręki. Rozkręcił się mały młyn, laski przybijały piąteczki… Bardzo pozytywne zaskoczenie, zwłaszcza po tak tragicznym początku.

Kolejny zespół teoretycznie interesował mnie najmniej. No nie szaleję za metalcorem, nawet jeśli zblenduje się go z moim gatunkiem ulubionym. Nie raz się jednak zdarzyło, że muzyka z tych ram na żywca wypada zdecydowanie lepiej niż z płyty. I tak też było kiedy na deski weszli Warszawiacy. To był totalny młot. Przede wszystkim maksymalnie pozytywne wrażenie zrobił na mnie rzygający ogniem wokalista, najczęściej głęboko i dudniąco, czasem przechodząc w wyższe rejestry. Wizualnie świetną robotę robił mikrofon typu Shure, którego używa także Pachu z Hostia. Zresztą podobieństw między tymi dwoma wokalistami znalazłoby się więcej. Charyzma sceniczna, barwa głosu, nawet te „kocie ruchy”. A to wszystko przy akompaniamencie ciężkich akordów, walących w łeb w rytmie kafara. Panowie w pewnym momencie stwierdzili, że pasują na tą imprezę jak kutas do dupy, z czym się zgodzę w stu procentach. Bo w odpowiedniej konfiguracji takie dopasowanie przynosi maksymalny fan obu stronom. Konferansjerki oczywiście było nieco więcej, co potwierdza wspomnianą już umiejętność nawiązywania kontaktu z publicznością. Muza Lunacy, mimo iż prosta, siermiężna i kwadratowa na żywca zdecydowanie daje radę. A to, że chwilami brzmiało to jak Sepultura z okresu „Krwawych Korzeni” (zresztą jeden z numerów był tak podobny, że przez chwilę pomyślałem, iż cover) dla jednych będzie zachętą, innych odepchnie. Ja w domu takiej muzyki nie słucham, ale w warunkach klubowych jest to dla mnie petarda. Wielkie brawa!

Niemcy. Ci weszli na scenę w okrojonym składzie, bowiem okazało się, iż z powodów zdrowotnych nie mógł z nimi przyjechać gitarzysta. Stąd, żeby nie dać ciała, panowie zagrali, a ścieżki nieobecnego członka zostały odtworzone z komputera. Pierwsze podejście zakończyło się niepowodzeniem, bo coś nie zagrało (chyba człowiek zań odpowiedzialny zapomniał wcisnąć guzika). Zaraz potem jednak ruszyli z kopyta. Na scenie ustawiony był statyw z koziołkiem, wokalista początkowo prezentował się w masce (szybko jednak ją zrzucił), mnóstwo dymu i po raz kolejny bardzo atmosferyczne światła. Muzycznie natomiast powiało bardzo mocno Szwecją, a konkretnie Mardukiem, i w pewnym momencie Dissection.  Verderbnis świetnie równoważyli blasty partiami wolniejszymi, doskonale odnajdując się w obu tematach. Naprawdę sporo można było wyłapać riffów najwyższej klasy. Do tego czasem wszedł delikatny klawisz, absolutnie nie burzący klimatu wojny. Bo wiadomo, że black metal ist krieg! W tym przypadku był, tym bardziej, że kolesie prezencje sceniczną mają klasyczną. Pomalowane twarze, malunki i tatuaże na rękach. Niby oklepane tematy i nie ma się czym podniecać, jednak nikt mi nie powie, że jednak image nie robi różnicy. Jak leciał utwór „I am the Wolf”, wokal przywdział maskę wilka, jak było o krwi, zaprezentował zakrwawioną czaszkę, jak powiedział, że „coś tam Terrorizer” to… nie było coveru Terrorizer haha! No taki żartowniś. Do tego umiał po naszemu kurwować, więc od razu chłopaków polubiłem. Zresztą inaczej się nie dało. Wyśmienity black metalowy koncert, wyśmienity blackmetalowy show. Aha, no i żebym nie zapomniał. Tak, panienki zawijające kolanko tez były.

Czas na gwiazdę wieczoru. Poleciało religijne intro, brodaty malowaniec nazwał wszystkich „madafaka” (mam nadzieję, że tych różnej maści wrażliwców akurat wtedy nie było, bo pewnie by potem mamie w rękaw płakali) i rozpętało się piekło. I to dosłownie, bo „Satan” zdecydowanie dominował w tekstach włoskich piosenkarzy. Zresztą wielki krzyż na piersi wokalisty dobitnie świadczył o światopoglądzie założyciela Kurgaall. Ten zresztą w swoim mejkapie i z siwą brodą wyglądał trochę jak śnieżny potwór, potęgując i tak maksymalnie zimną atmosferę kompozycji. Tutaj nie było co zbierać, bo chłopaki  jeńców nie brali. Osobiście ich granie bardzo skojarzyło mi się z wczesnym Dark Funeral, z okresu zanim ci zrobili z samych siebie karykaturę. Ludziom widocznie się podobało, gdyż ponownie pod sceną zawiązało się małe kółko taneczne. Ja oczywiście darłem japę, że ma być Slayer, i chłopaki chyba postanowili zrobić mnie w chuja. Zagrali mianowicie riff otwierający „Reign In Blood”, po czym przeszli w kawałek własny. Dowcipnisie. Nie mniej jednak przyznaję, że występ Kurgaall to była blackmetalowa pożoga. Do tego świetna oprawa, bardzo dobre brzmienie i na koniec wyproszony przez zgromadzonych bis, przy którym pogo sięgnęło zenitu.  No kurwa, czegóż tu chcieć więcej?

Trzeba przyznać, że była to wyjątkowo udana edycja The Last Words of Death, przynajmniej w moim odczuciu. Każdy z zespołów przyspieszył bicie mojego serca i przypływ adrenaliny. A że towarzysko także było przemiło, „wyżebrałem” kilka płyt do recenzji, to do domu wróciłem zadowolony. Na tyle, że nawet już żony nie zaczepiałem. Dziękuję, tradycyjnie, organizatorowi oraz wszystkim spotkanym mordkom. Jeśli rogata bozia da, widzimy się za dwa miesiące.

- jesusatan

Zdjęcia : Michał Kwaśniewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.