sobota, 26 kwietnia 2025

Relacja z jubileuszowej edycji The Last Words of Death

 The Last Words of Death # 30

19.04.2025 Bydgoszcz, Over the Under

Sznyt / Halny / Trwoga / Pandemonium


Kiedy Maciej reanimował kilka lat temu The Last Words of Death, mało komu zapewne na myśl przyszło, że cykl ten przetrwa, na stałe zadomowi się w kalendarzu, i w dość krótkim czasie dobije do trzydziestej edycji. A jednak słowo ciałem się stało, i zeszłej soboty mogliśmy wspólnie świętować kolejny jubileusz. Cieszy fakt, że impreza rozszerza swoje kręgi i dociera do coraz to większego grona odbiorców, zarówno entuzjastów, jak i antagonistów. Dzięki temu frekwencja dopisuje, i po raz kolejny mogliśmy wspólnie przeżyć bardzo udany wieczór.

Rozpoczęli go kolesie ze stolicy, o nieco niefortunnie, moim zdaniem,  brzmiącej nazwie, Sznyt. I to rozpoczęli z kopyta, bo już przy pierwszym kawałku można było poczuć na sali silny chłód, bynajmniej nie będący wynikiem włączenia klimy, gdyż takowej klub nie posiada, a raczej zimowej atmosfery ich wersji black metalu. Nie wiem natomiast, ile sztuk chłopcy (bo skład zespołu tworzą ludzie ledwo dobijający do dwudziestki) zagrali przed bydgoską imprezą, ale ich zachowanie na scenie pachniało mocno tremą. Mało było ruchu, i jedynie wokalista postarał się o odrobinę aktywności fizycznej. Wszystko jednak można zrozumieć, i jestem przekonany, że Sznyt z czasem nabiorą doświadczenia, a wtedy ich występy będzie się tak samo dobrze oglądało, jak słuchało. Bo pod tym drugim względem do zarzucenia nie mam nic. Zespół, poza kawałkami z demówki, zagrał sporo nowych numerów, które to silnie inspirowane są sceną nordycką, zwłaszcza norweską (w pewnym momencie mocno zapachniało mi „Jesu Dod” na zwolnionych obrotach). To jednak tylko jeden, dosłowny przykład, bo dźwięki Sznytu stanowią zdecydowanie szersze spektrum starej szkoły, z okresu zapoczątkowanego na „A Blaze In the Northern Sky”. Fajnie, że, pomimo oczywistych zaczerpnięć z tamtych lat, chłopaki starają się grać po swojemu. Zwróciłem na przykład uwagę na motyw bardziej psychodeliczny, mocno odbiegający od drugofalowych standardów, który pojawił się w połowie setu. Warszawiacy zagrali też coverowego klasyka, którego anonsowałem w recenzji jako potencjalny koncertowy hit, czyli „Jama Pekel”. Numer ten na żywo wypadł bezapelacyjnie lepiej niż na reh’u, który zespół mi podesłał. Zresztą pod sceną w tym momencie zawiązał się nawet lekki młyn, czyli najwyraźniej się podobało. Na mnie występ młodzieńców zrobił bardzo pozytywne wrażenie.

Na Halny, ludzi do koncertowej salki nabiło już całkiem sporo, wypełniając ją praktycznie po brzegi, aż zacząłem się zastanawiać, skąd to zainteresowanie niby niszowym i mało znanym zespołem. Mrok sali rozświetliły laserowe efekty, a chłopaki z Opola rozpoczęli swój hipnotyzujący występ, który wyjaśnił w zasadzie wszystko. Efekty wizualne były w przypadku tego koncertu na najwyższym poziomie. Zwłaszcza czerwona światła, bijące od spodu, dodawały muzykom diabelszczyzny. Na scenie zdecydowanie więcej się działo pod względem ruchliwości, a płynąca ze sceny muzyka, wspomagana podwójnymi wokalami, wręcz hipnotyzowała. Można było stwierdzić, że ponownie tego wieczoru mamy do czynienia z klasyką drugiej fali, bowiem muza Halnego bardzo mocno osadzona jest w tym właśnie kanonie. Muzycy potrafią idealnie proporcjonować szybkie tempa z klimatycznymi zwolnieniami, i perfekcyjnie odtworzyć swoje pomysły na scenie. Te czterdzieści minut to była wizualna i dźwiękowa uczta, której absolutnie się nie spodziewałem. Występ ten obserwowało, na moje parchate oko, ze sto osób, może nawet z haczykiem. Zdaje mnie się, że wszyscy byli w chuj zadowoleni. Nie ma co się dziwić, bo zespół z Opola zagrał najlepszy moim zdaniem set wieczoru.

Trwoga nowicjuszem pod względem występów na The Last Words of Death bynajmniej nie są. Najwyraźniej jednak organizator na tyle ceni dokonania lokalnej załogi, że zaprosił ich na balety po raz kolejny. Bydgoszczanie wyszli na scenę w kapturach, mejkapach, i po swojemu dowalili do pieca ostrą, nordycką surowizną. Tym razem występom im towarzyszyły głównie jasne światła, a w górę poszło zdecydowanie więcej telefonów niż zazwyczaj. Tak po prawdzie, to nie wiem, co potem ludzie robią z tymi filmikami, bo zgaduję, że mało kto je faktycznie w domu ogląda. Co do samego występu, to nie obyło się bez kilku defektów. Nie wiem, czy chłopaki się letko najebali, czy pogubili z innego powodu, faktem jednak pozostanie, że trzy razy mieliśmy dłuższą przerwę na jakieś podłączanie kabli, albo coś w tym rodzaju. Trochę to zaburzyło harmonię całości. Ponadto przy koncercie Trwogi nagłośnieniowiec nieco przesadził z decybelami. Tak może z dziesięć procent, które jednak robiło różnicę. Tragedii jednak nie było, zatem i te pokazy uznać można za udane. Pod sceną też przez chwilę było gorąco, czyli odbiór pozytywny.

Gwiazdą trzydziestej edycji cyklu był łódzki Pandemonium. Zanim jeszcze ekipa ta pojawiła się na scenie, miałem przyjemność zamienić kilka słów z Paulem, czy tam, po naszemu, Pawłem, który nieco połechtał mi ego, mówiąc, iż po moim krótkim tekście napisanym dla organizatora imprezy, przeanalizował setlistę i dorzucił do niej kilka starszych numerów, by spełnić moje, względem koncertu, oczekiwania. Zatem pytanie, czy mógłbym być w jakimkolwiek stopniu występem Pandemonium rozczarowany jest chyba zbędne. Bo faktycznie, ekipa z Łodzi zaserwowała kawał starego death/black metalu na wysokim poziomie, wywołując u mnie łezkę sentymentu. No ale jakże się tu nie rozczulić, kiedy się słyszy takie  klasyki z dzieciństwa jak „Hagia Sophia” czy „Unholy Existence”. Jak na headleadera przystało, legenda polskiej sceny, niczym magnes, przyciągnęła ponownie pod scenę ponad setkę ludzi. Co prawda zespołowi zdarzyło się drobne potknięcie, kiedy to Paweł się lekko „popsuł”, i musiał wziąć głęboki wdech, by kontynuować, co jeden z „nabywców biletu” skomentował niewybrednymi komentarzami. No cóż, takie rzeczy się zdarzają, a rzeczony pan był na koncercie, albo po raz pierwszy, albo starał się zaistnieć na siłę. Pomijając to, koncert Pandemonium był bardzo mocnym doświadczeniem, i nawet nowsze numery, których kilka się przewinęło, jakoś wtapiały się w całość, i nie brzmiały zbyt geriatrycznie. Nawet jeśli wokal już nie tak głęboki jak kiedyś, to i tak siła uderzeniowa zespołu poniżej pewnego (wysokiego, należy podkreślić) poziomu na pewno nie schodzi. Odkładając nawet na bok wszelkie sentymenty, z koncertu Pandemonium na pewno wyszedłem zadowolony.

Trzydziestolecie „Ostatnich Słów Śmierci” wypadło zatem wyśmienicie. Spełnieni byli chyba wszyscy (minus jeden), z organizatorem na czele. Nie mam zatem nic do dodania, poza tradycyjnym podziękowaniem za zaproszenie na tak wysokiej klasy wydarzenie. Do zobaczenia następnym razem!

- jesusatan


Zdjęcia: Michał Kwaśniewski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.