poniedziałek, 17 października 2022

Relacja z piętnastej edycji The Last Words of Death

 

The Last Words of Death # 15

15.10.2022 Bydgoszcz, Wiatrakowa Klub

Mardom / Mepharis / Varnheim / Sphere

 

Powiem wam szczerze, że Maciej to jest jednak starej daty maniak. I to nie tylko dlatego, że wygrzebuje z dupy Diabła kapele, o których często pierwszy raz słyszę, a które niejednokrotnie prezentują ponadprzeciętny poziom, ale również z powodu pasji jaką wkłada w organizowany przez siebie cykl. Dużo by można na ten temat opowiadać, lecz to nie czas i miejsce ku temu. Jeśli jednak kiedyś napiszę książkę, to jakiś tam rozdzialik na pewno mu poświęcę. Przechodząc do sedna... Piętnasta edycja Ostatnich Słów Śmierci to kolejna okazja bym odwiedził klub przy Wiatrakowej w Bydgoszczy. W zasadzie jak jestem na miejscu i nie ma akurat jakiegoś trzęsienia ziemi, to zawsze chętnie zajrzę i sprawdzę, co się w moim rodzinnym mieście odgrywa. Tak też było w ostatnią sobotę.

Tym razem wieczór po raz kolejny uświetnił swoją obecnością Greg ze swoim stoiskiem Godz ov War, oraz debiutanci, przesympatyczna parka z dobrociami spod znaku Zły Demiurg. Szkoda tylko, że zainteresowanie ich merchem było znikome, ale prochu nie wymyślę twierdząc, że obecna młodzież w kasetach niekoniecznie gustuje. A takim głównie formatem ten oldskulowy label się para.

Otwierający wieczór Mardom to młody zespół z Łodzi. Chłopaki nie mają na swoim koncie zbyt wielu wydawnictw, choć z tego co wiem, szykuje się nowe. Krawcowi starczyło jednak materiału by skroić materiał akurat na trzy kwadranse. Pięciu kolesi wyszło na scenę w mejkapach i kapturach, ledwo się na niej mieszcząc. Jeden z gitarników musiał dosłownie stanąć bokiem, by się przypadkowo nie posmyrać z pozostałymi muzykami swoim gryfem (i w górę wędruje tabliczka z napisem „Wybuch śmiechu").. No ale do chuja, to jest metal a nie rurki z kremem, że zacytuję klasyka. Napuścili gościom nieco mgły, a ci dojebali tak mroźny i złowrogi szoł, że zrobiło się naprawdę chłodno. Muzyka Mardom oparta jest na sprawdzonych, nordyckich wzorcach. Ci młodzi chłopcy, Ameryki absolutnie nie odkrywając, naprawdę potrafią na żywo wezwać ducha przeszłości. Częste zmiany tempa, transylwański feeling (tu nadmienić trzeba, że jeden z numerów zabrzmiał faktycznie jak nieco spowolniona wersja, nomen omen, „Transylvanian Hunger”) wywarły na mnie silne wrażenie. Zdecydowanie większe, niż bym się tego spodziewał. Chwilami muzyka Mardom brzmiała  jak wczesna Furia, a to według mnie chyba dobra rekomendacja. Na pewno ogromną robotę zrobił tutaj nałożony na wokale pogłos, dzięki któremu słowa docierały do publiki jakby ze studni, jeszcze bardziej potęgując atmosferę spowijającego wszystko szronu. Cholernie blizzardowy występ, z odpowiednią dawką melodii ale i przepełniony złością.

O Mepharis zasłyszałem przed ich występem, że to kolesie, którzy grają głównie w klimatach brytyjskich spod znaku My Dying Bride czy Anathema. Nie wiem jacy muzyczni imbecyle te słowa wypowiadali, gdyż po dość wnikliwym prześledzeniu ich prezentacji scenicznej zdanie mam zgoła odmienne. Poznaniacy pojawili się na deskach w składzie czteroosobowym, co nieco ułatwiało im logistykę na mocno ograniczonym terenie. Dodatkowo okazali się, jebani, bardzo sprytni, bowiem basista schował się za kolumną. Wokalista z kolei nieco przypominał Martina z My Dying Bride, jeno z krótszymi włosami, choć to też żadnej wskazówki odnośnie tego, co usłyszałem nie stanowi. No właśnie, kurwa, po co ja w takim razie o tym piszę? Do brzegu… Mepharis zagrali show znacznie żwawszy i mocno żywiołowy. Ich muzyka przesiąknięta jest starym thrashem, lub może nieco bardziej szwedzkim melodeathem, który się ze wspomnianego wcześniej gatunku przecież w dużej mierze wywodzi. Pany nie stały jak te słupy soli, ale w miarę możliwości starali się przynajmniej zarzucić czupryną, w czym przodował wspomniany już śpiewak. Ów pan nawet uraczył publiczność żartem po jednym z utworów, że zacytuję z pamięci: „Dzięki, dzięki, chuj do ręki”… No taki był z niego śmieszny czort. Nie mniej jednak nie dziwię się mu, że wywrzaskując liryki miał przeważnie zamknięte oczy, bo przy takim groovie jaki zespół zaserwował faktycznie ciężko było patrzeć na stojącą jak słup soli publikę. Tym razem nieco mniej liczną, co było widać gołym okiem nawet na sali. No dobra, jak wspomniałem Cygan się rozgadał i zapowiedział, że ostatnie dwa numery będą do tanga. I faktycznie były, bo jeden z nich stanowił cover pod postacią „Mag Sex”, przy którym mi się łezka w oku zakręciła. Ludziskom też się najwyraźniej podobało i nawet wykrzyczeli bis, co na Wiatrakowej zbyt często się nie zdarza.

Varnheim. Tych kolesi już poznałem wcześniej, dzięki ich bardzo dobrej drugiej płycie, którą to miałem przyjemność recenzować na łamach. Kompletnie niepozorni młodzieńcy, którzy z wyglądu bardziej pasowaliby do biura niż na scenę, stworzyli na Wiatrakowej klimat totalnego bijącego ze wszystkich stron lodu. Na scenie co prawda było mocno statycznie, lecz w przypadku muzyki jakiej dane nam było doświadczyć to akurat żaden zarzut. Goście stali niemal nieruchomo, w towarzystwie dodających nastroju niebiesko białych świateł, niczym kiwające głowami manekiny, co jakiś czas ożywające i wybuchające gniewem, dokładnie ucieleśniając nastroje skryte pod postacią dźwięku. Te, w wykonaniu Varnheim hipnotyzowały i wciągały niczym czarna dziura, tworząc prawdziwie nieludzkie, diabelskie doświadczenie. Poza tym zero konferansjerki, jedynie płynąca ze sceny beznamiętna nienawiść i zło. Nawet zawarte w kompozycjach zespołu melodie, chwilami nieco przypominające Mgłę, zdawały się wyjątkowo w tym przypadku złowrogie. Koncert Varnheim był niczym ugryzienie śmiertelnie jadowitego węża.

Gwiazdą wieczoru był warszawski Sphere. Nigdy nie byłem wielkim fanem, a że tak się złożyło, iż tym razem musiałem wracać na drugi koniec Bydgoszczy tramwajem, to zerknąłem sobie jedynie na trzy pierwsze kawałki. Moje kubki słuchowe nie zostały jakoś zbytnio połechtane, głównie z powodu zlewających się w ścianę dźwięku ścieżek gitar. Najwyraźniej brzmienie w przypadku tak technicznej muzy, jaką prezentują Mazowszanie, nie do końca zagrało, więc tym bardziej nie żal mi było uściskać starych ziomków i tych nowo poznanych, po czym oddalić się w kierunku nocy. Co prawda Hatzamoth (stary gej) następnego dnia napomknął, iż owo irytujące brzmienie zostało na późniejszym etapie mocno poprawione, lecz to tylko opowieści z krypty, których świadkiem nie byłem.

Podsumowując… W chuj zajebiście było. Na tyle, że o strzeleniu kilku pamiątkowych fotek przypomniałem sobie na schodach prowadzących do wyjścia. W grudniu też się obowiązkowo stawiam. Czy muszę po raz kolejny wyrażać wdzięczność Maciejowi za inwajta? W tym przypadku powiedzieć „dziękuję” to jak nie powiedzieć nic. Robisz chłopie super robotę. To właśnie dzięki Tobie Bydgoszcz po latach posuchy powróciła na stałe na koncertową mapę Polski. Więcej dodawać nic nie trzeba. Do zobaczenia następnym razem!

 

- jesusatan


Zdjęcia dzięki uprzejmości:

Robert Kaźmierski / PhotoVintage


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.