Mütterlein
“Amidst the Flames, May Our
Organs Resound”
Debemur Morti 2025
Mütterlein
“Amidst the Flames, May Our
Organs Resound”
Debemur Morti 2025
Eisenkult
„Die Hölle Ist Hier”
Purity Through Fire 2025
Trivax
„The Great Satan”
Osmose Prod. 2025
AXEPONTAΣ (Acherontas)
„NEKYIA-The
Necromantic Patterns”
Zazen Sounds / III Damnation 2025
bez|kres
„bez|kres”
Pagan Rec. 2025
Opia
„I
Welcome Thee, Eternal Sleep”
Hammerheart Records 2025
Desekryptor
„Sarcophagal Corridors”
Nuclear Winter Rec. 2025
Changeling
„Changeling”
Season Of Mist 2025
Hate Forest
„Against
All Odds”
Osmose Productions 2025
The Last Words of Death # 30
19.04.2025 Bydgoszcz, Over the Under
Sznyt / Halny / Trwoga / Pandemonium
Kiedy Maciej reanimował kilka lat temu The Last
Words of Death, mało komu zapewne na myśl przyszło, że cykl ten przetrwa, na
stałe zadomowi się w kalendarzu, i w dość krótkim czasie dobije do trzydziestej
edycji. A jednak słowo ciałem się stało, i zeszłej soboty mogliśmy wspólnie
świętować kolejny jubileusz. Cieszy fakt, że impreza rozszerza swoje kręgi i
dociera do coraz to większego grona odbiorców, zarówno entuzjastów, jak i
antagonistów. Dzięki temu frekwencja dopisuje, i po raz kolejny mogliśmy
wspólnie przeżyć bardzo udany wieczór.
Rozpoczęli go kolesie ze stolicy, o nieco niefortunnie,
moim zdaniem, brzmiącej nazwie, Sznyt. I
to rozpoczęli z kopyta, bo już przy pierwszym kawałku można było poczuć na sali
silny chłód, bynajmniej nie będący wynikiem włączenia klimy, gdyż takowej klub
nie posiada, a raczej zimowej atmosfery ich wersji black metalu. Nie wiem
natomiast, ile sztuk chłopcy (bo skład zespołu tworzą ludzie ledwo dobijający
do dwudziestki) zagrali przed bydgoską imprezą, ale ich zachowanie na scenie
pachniało mocno tremą. Mało było ruchu, i jedynie wokalista postarał się o odrobinę
aktywności fizycznej. Wszystko jednak można zrozumieć, i jestem przekonany, że
Sznyt z czasem nabiorą doświadczenia, a wtedy ich występy będzie się tak samo
dobrze oglądało, jak słuchało. Bo pod tym drugim względem do zarzucenia nie mam
nic. Zespół, poza kawałkami z demówki, zagrał sporo nowych numerów, które to
silnie inspirowane są sceną nordycką, zwłaszcza norweską (w pewnym momencie
mocno zapachniało mi „Jesu Dod” na zwolnionych obrotach). To jednak tylko
jeden, dosłowny przykład, bo dźwięki Sznytu stanowią zdecydowanie szersze spektrum
starej szkoły, z okresu zapoczątkowanego na „A Blaze In the Northern Sky”.
Fajnie, że, pomimo oczywistych zaczerpnięć z tamtych lat, chłopaki starają się
grać po swojemu. Zwróciłem na przykład uwagę na motyw bardziej psychodeliczny, mocno
odbiegający od drugofalowych standardów, który pojawił się w połowie setu. Warszawiacy
zagrali też coverowego klasyka, którego anonsowałem w recenzji jako potencjalny
koncertowy hit, czyli „Jama Pekel”. Numer ten na żywo wypadł bezapelacyjnie
lepiej niż na reh’u, który zespół mi podesłał. Zresztą pod sceną w tym momencie
zawiązał się nawet lekki młyn, czyli najwyraźniej się podobało. Na mnie występ
młodzieńców zrobił bardzo pozytywne wrażenie.
Na Halny, ludzi do koncertowej salki nabiło już
całkiem sporo, wypełniając ją praktycznie po brzegi, aż zacząłem się zastanawiać,
skąd to zainteresowanie niby niszowym i mało znanym zespołem. Mrok sali
rozświetliły laserowe efekty, a chłopaki z Opola rozpoczęli swój hipnotyzujący
występ, który wyjaśnił w zasadzie wszystko. Efekty wizualne były w przypadku
tego koncertu na najwyższym poziomie. Zwłaszcza czerwona światła, bijące od
spodu, dodawały muzykom diabelszczyzny. Na scenie zdecydowanie więcej się
działo pod względem ruchliwości, a płynąca ze sceny muzyka, wspomagana podwójnymi
wokalami, wręcz hipnotyzowała. Można było stwierdzić, że ponownie tego wieczoru
mamy do czynienia z klasyką drugiej fali, bowiem muza Halnego bardzo mocno
osadzona jest w tym właśnie kanonie. Muzycy potrafią idealnie proporcjonować
szybkie tempa z klimatycznymi zwolnieniami, i perfekcyjnie odtworzyć swoje
pomysły na scenie. Te czterdzieści minut to była wizualna i dźwiękowa uczta,
której absolutnie się nie spodziewałem. Występ ten obserwowało, na moje
parchate oko, ze sto osób, może nawet z haczykiem. Zdaje mnie się, że wszyscy
byli w chuj zadowoleni. Nie ma co się dziwić, bo zespół z Opola zagrał
najlepszy moim zdaniem set wieczoru.
Trwoga nowicjuszem pod względem występów na The Last
Words of Death bynajmniej nie są. Najwyraźniej jednak organizator na tyle ceni
dokonania lokalnej załogi, że zaprosił ich na balety po raz kolejny.
Bydgoszczanie wyszli na scenę w kapturach, mejkapach, i po swojemu dowalili do
pieca ostrą, nordycką surowizną. Tym razem występom im towarzyszyły głównie
jasne światła, a w górę poszło zdecydowanie więcej telefonów niż zazwyczaj. Tak
po prawdzie, to nie wiem, co potem ludzie robią z tymi filmikami, bo zgaduję,
że mało kto je faktycznie w domu ogląda. Co do samego występu, to nie obyło się
bez kilku defektów. Nie wiem, czy chłopaki się letko najebali, czy pogubili z
innego powodu, faktem jednak pozostanie, że trzy razy mieliśmy dłuższą przerwę
na jakieś podłączanie kabli, albo coś w tym rodzaju. Trochę to zaburzyło
harmonię całości. Ponadto przy koncercie Trwogi nagłośnieniowiec nieco
przesadził z decybelami. Tak może z dziesięć procent, które jednak robiło
różnicę. Tragedii jednak nie było, zatem i te pokazy uznać można za udane. Pod
sceną też przez chwilę było gorąco, czyli odbiór pozytywny.
Gwiazdą trzydziestej edycji cyklu był łódzki
Pandemonium. Zanim jeszcze ekipa ta pojawiła się na scenie, miałem przyjemność
zamienić kilka słów z Paulem, czy tam, po naszemu, Pawłem, który nieco
połechtał mi ego, mówiąc, iż po moim krótkim tekście napisanym dla organizatora
imprezy, przeanalizował setlistę i dorzucił do niej kilka starszych numerów, by
spełnić moje, względem koncertu, oczekiwania. Zatem pytanie, czy mógłbym być w
jakimkolwiek stopniu występem Pandemonium rozczarowany jest chyba zbędne. Bo faktycznie,
ekipa z Łodzi zaserwowała kawał starego death/black metalu na wysokim poziomie,
wywołując u mnie łezkę sentymentu. No ale jakże się tu nie rozczulić, kiedy się
słyszy takie klasyki z dzieciństwa jak
„Hagia Sophia” czy „Unholy Existence”. Jak na headleadera przystało, legenda
polskiej sceny, niczym magnes, przyciągnęła ponownie pod scenę ponad setkę
ludzi. Co prawda zespołowi zdarzyło się drobne potknięcie, kiedy to Paweł się
lekko „popsuł”, i musiał wziąć głęboki wdech, by kontynuować, co jeden z „nabywców
biletu” skomentował niewybrednymi komentarzami. No cóż, takie rzeczy się
zdarzają, a rzeczony pan był na koncercie, albo po raz pierwszy, albo starał
się zaistnieć na siłę. Pomijając to, koncert Pandemonium był bardzo mocnym
doświadczeniem, i nawet nowsze numery, których kilka się przewinęło, jakoś
wtapiały się w całość, i nie brzmiały zbyt geriatrycznie. Nawet jeśli wokal już
nie tak głęboki jak kiedyś, to i tak siła uderzeniowa zespołu poniżej pewnego
(wysokiego, należy podkreślić) poziomu na pewno nie schodzi. Odkładając nawet
na bok wszelkie sentymenty, z koncertu Pandemonium na pewno wyszedłem zadowolony.
Trzydziestolecie „Ostatnich Słów Śmierci” wypadło zatem
wyśmienicie. Spełnieni byli chyba wszyscy (minus jeden), z organizatorem na
czele. Nie mam zatem nic do dodania, poza tradycyjnym podziękowaniem za
zaproszenie na tak wysokiej klasy wydarzenie. Do zobaczenia następnym razem!
-
jesusatan
Zdjęcia: Michał Kwaśniewski