środa, 21 czerwca 2023

Relacja z Black Silesia VI - Open Air Festival

 

Black Silesia VI - Open Air Festival

Gród rycerski w Byczynie

16-17.06.2023

 

Po zeszłorocznym rozpierdolu w Byczynie zaczęły krążyć słuchy, że to był ostatni przystanek cyklu Black Silesia, przynajmniej w grodzie. Szczerze mówiąc, od początku byłem przekonany, że to tylko takie pierdololo, tym bardziej, że organizator bynajmniej owej informacji nie potwierdzał. Krótko potem zapowiedział natomiast „szóstkę”, z tym jednak zastrzeżeniem, że jej obsada nie będzie już tak silna jak w roku poprzednim. No, po raz kolejny, znając Michała, pierdol, pierdol, ja posłucham. Na człowieku można polegać jak na Zawiszy, zatem bilet na tegoroczna potańcówkę zakupiłem natychmiast, jak tylko pierwsza pula pojawiła się w sprzedaży. Zarezerwowałem w rodzinnym kalendarzu wyjazd, podkreślając na czerwono, dopisując „termin nie podlega negocjacjom nawet w przypadkach terminalnych”, i cierpliwie czekałem na rozwój wypadków.

Pomijając sprawy niepotrzebne, jak nie do końca zdecydowany, a ostatecznie okrojony do zeszłorocznego, czyli dwuosobowego, skład delegacji z Bydgoszczy, czy choroba silnie rozwijająca się tuż przed wyjazdem u współtowarzysza, przejdę od razu do rzeczy. Na miejsce dotarliśmy tradycyjnie w piątek koło południa. Szybko zbudowaliśmy szałas, jebnęliśmy przy tym drinka i piwo, albo dwa, po czym udaliśmy się, zahaczając o, okryty już chyba kultem, lasek, w którym to kilka trupów już leżało, po opaski.

Na terenie festu znajomych więcej niż mrówek w mrowisku. Szczerze powiedziawszy, gdybym miał z każdym napić się nawet zwykłego piwa – sikacza, i pogadać choćby kwadrans, dla przyzwoitości, to pewnie nie obejrzałbym żadnego występu i skończył jak żul pod tojtojem, albo w. Zatem już na wstępie przepraszam wszystkich, którym nie poświęciłem należytej ilości czasu, oraz tych, których w swej lekkiej pomroczności nie rozpoznałem. Istotne jest jednak co innego. Black Silesia to spęd, na którym praktycznie nie ma ludzi przypadkowych. Tu każdy wie, po co przyjeżdża, każdy jest oddanym fanem tej muzyki. Można powiedzieć, choć to fraza oklepana, że ta impreza to stan umysłu. Dlatego cieszy, że z roku na rok docierają na miejsce maniacy z coraz bardziej odległych części świata (spotkaliśmy choćby typów z Ameryki Południowej), tylko po to, by przez dwa dni chłonąć dźwięki prawdziwego metalu. A jednocześnie ciężko szukać bywających na każdym błotnym pastwisku randomów. No ale to taka luźna myśl. Do brzegu…

Na pierwszy ogień poszedł Crippling Madness. Miałem już możliwość oglądać występ chłopaków na żywo, zatem doskonale wiedziałem, że lipy nie będzie. Ich twórczość na scenie zyskuje dodatkowego turbo doładowania w porównaniu z odsłuchem w domowych pieleszach. To był thrashowy wpierdol jak ta lala, co prawda zagrany w środku dnia, ale z totalnym wkurwem i wielkimi jajami. Wokalista przez cały czas trzymał w ręku maczetę, w sumie nie wiem po co, bo nikomu łba nie urżnął, a mogło to być pewnego rodzaju oryginalnym przerywnikiem. Zmieniał natomiast maski niczym Axl Rose wdzianka, i zagadywał coś, że heavy metal jest najlepszy… Reszta chłopaków też nie stała jak te pizdy, co dość szybko wypłynęło bardzo rozruszająco na jeszcze mało licznie zgromadzoną pod deskami publiczność. Zagrali też chłopaki cover Kreator gdzieś tam w połowie setu, ale nie mogę sobie teraz przypomnieć na sto procent, co to było, choć przekonany jestem, że numer pochodził z „Terrible Certainty”. Obstawiam „Toxic Trace”. Szkoda natomiast, że nie zagrali piosenki Dżemu mając Riedla w składzie, za zestawem. Co by jednak  nie gadać, lepszego rozgrzewającego ciężko by szukać.

Goatcraft, czyli słowaccy naziści (jak to było mi dane przed koncertem usłyszeć, a wyjaśnienie czego będziecie mogli zapewne znaleźć w kolejnym numerze R’lyeh) nagrali na tyle dojebany debiut, że ich pokazu odpuścić sobie nie mogłem, choć gardło lekko już wysychało. Panowie zagrali w trójkę, co, nie ukrywajmy, lekko wpłynęło na zagęszczenie linii gitarowych. No ale to nie Immolation, który bez jednego wiosła traci połowę siły rażenia, tylko black metal. A w ten Goatcraft bardzo umiom, czego dowodem ich krótki, bo zaledwie półgodzinny show. Krótki, ale bardzo treściwy, oparty głównie na wspomnianym „Spheres Below”. Lekki makijaż ograniczający się do podmalowanych na czarno oczu, legginsy, pasy z nabojami i… motylki (czyli klapki plażowe, jak by ktoś nie wiedział o czym rozmawiam). No, trochę wymiękłem w momencie jak gitarzysta postawił stopę na odsłuch, ale czego to dowodzi? Że kolesie mają totalną wyjebkę na sztuczne silenie się na zło. Tu ma przemawiać muzyka. A ta rozpierdoliła na żywca tak samo jak z płyty. Szkoda tylko, że nie zagrali z dziesięć minut dłużej, bo jak dla mnie było to trochę mało.

Hetzer zrobił konkretny deathmetalowy rozpierdol. Chłopy powrócili na scenę po kilkunastu latach, ale w ogóle nie sprawiali wrażenia jakby mieli jakąkolwiek przerwę. No, Vincent regularnie się udzielał, choćby w Voidhanger, ale zwłaszcza dla pozostałej dwójki wielki szacun. Absolutnie nie zapomnieli jak „to” się robi. Zespół, podobnie jak Goatcraft zaprezentował się w trzyosobowym składzie, lecz w ich przypadku wszystko zacykało dokładnie tak jak powinno, od samego początku. Ponadto świetny kontakt wokalisty z publiką, cover „When the Abyss Winds Return” Angelcorpse, no co tu chcieć więcej. Taki metal śmierci można na żywca oglądać choćby i co weekend.

Steelover sobie odpuściłem po dwóch numerach. Nie jestem fanem heavy metalu, a że narysował się Mateo z Goatcraft, z którym to mieliśmy robić wju, to ewakuowałem się pod jego auto. Z wywiadu chuj wyszedł, bo i mało czasu było, i woleliśmy się napić, więc odłożyłem tenże na „potem”. Wróciłem na połówkę Eurynomos. Taki thrash metal to jest miód na uszy. Chłopaki się nie oszczędzali. Można powiedzieć, że Niemcy to taki typowy przedstawiciel Black Silesia. Czyli, nawet jeśli kompletnie nie znam, to wiem, że po festiwalu będę szukał ich płyt w celu obowiązkowego zakupu. Potrafią kupić swoimi dźwiękami, tym bardziej zagranymi na scenie z taką werwą i niezaprzeczalną szczerością.

Na Mortuary Drape czekałem z wypiekami na twarzy. W końcu nie co dzień można tych klasyków, przy których się dorastało, oglądać. Mówiąc krótko, przebili moje najśmielsze oczekiwania. Nawet grając na pożyczonym sprzęcie, gdyż ich wcięło gdzieś po drodze i musieli wspomagać się gratami od Crippling Madness, mimo zagubionych elementów wystroju scenicznego, i tak dojebali taki mistyczny pokaz, że majty same spadały z głów. Świetna oprawa sceniczna w postaci czerwono niebieskich świateł, druidzkie szaty z kapturami, to wszystko tworzyło nieprzeciętny nastrój i potęgowało doznania muzyczne. Pod sceną w końcu rozkręcił się niezły młyn, choć nic dziwnego, jeśli Włosi pocisnęli takimi klasykami jak „Mortuary Drape”, „Vengeance From Beyond” czy „Necromaniac”. Zresztą w setliście przeważały stare numery, co u takiego starego geja jak ja mogło jedynie łechtać zwis ponadprzeciętnie. Zabrzmieli panowie też wyśmienicie, stąd można bez kozery powiedzieć, że ten gig to była prawdziwa perełka, a kto nie widział, przegrał życie.

Razor swoje lata już mają. Tylko że w odróżnieniu, choćby do Metaliczki, nadal pali się w nich żywym ogniem duch prawdziwego, starego thrash metalu. Czego wyraz potrafią dać podczas występu na scenie. Stare dziady spuściły zgromadzonym taki wpierdol, że ich formę przyrównać można jedynie do Rocky’ego w ostatniej części opowieści o włoskim bokserze. Zagrali co prawda coś z nowej płyty, i nie było to złe (aż chyba sobie posłucham, bo dotychczas nie miałem odwagi), ale tak jak poprzednicy bazowali na kompozycjach klasycznych. Poleciało zatem „Cut Throat”, "Violent Restitution", „Take This Torch”, „Cross Me Fool” oraz, co nie było trudne do przewidzenia, „Evil Invaders” na zakończenie. Pozamiatali konkretnie i spełnili moje marzenie, bo zawsze chciałem ich zobaczyć na żywca. Dziękuję z głębi serca, że nie odjebali maniany a utwierdzili mnie w przekonaniu, że są jednymi z ojców „mojego” thrashu.

Po tym, jak wybiła północ na scenie zainstalował się niemiecki Pale Spektre. Ich debiut mocno mnie ostatnio pogniótł, ale dzieła zniszczenia dokonał zespół na żywo. To była przynajmniej ciężarówka gruzu, która zsypała mi się na głowę. Panna na wokalu (znana zresztą choćby z występującego w tym samym miejscu w zeszłym roku Hadopelagyal) rzygała żółcią z intensywnością, której niejeden facet by pozazdrościł, a sypiący się z gitar tynk zapychał płuca stojącym jak słup soli  niedobitkom. Szkoda, że ten pokaz odbył się przy tam mało licznej publice, choć z drugiej strony brak osób przypadkowych, palące się świece, zagęszczający atmosferę dym i odprawiający swoje rytuały w pomalowanych twarzach tajemnicze postaci cel osiągnęły. Szatan powiedział „Dobranoc”.

Dzień drugi to pobudka równo z kogutem, co by nie czekać w kolejce pod prysznic. Mogę być chamem, ale nie śmierdzącym. Sanitariaty, podobnie jak w roku ubiegłym, serwowały jedynie wodę lodowatą. Ale rurek z kremem też nie było, więc można powiedzieć, iż wszystko na miejscu.

Z lekkim opóźnieniem, bo pół po czternastej, w pełnym słońcu, swój set zaprezentowali panowie z Upon the Altar. Bardzo czekałem na ten występ, bo zespół ów jest pewnego rodzaju ewenementem, a na pewno jednym z nielicznych na rodzimej scenie, serwujących rasowy gruz. I taki też poleciał ze sceny. Na początku słabo było słychać gitarę, ale dość szybko mankament ten został poprawiony. Bez konferansjerki, bez ozdobnych fatałaszków, Upon the Altar zagrali jak stali i dojebali do pieca tak, że zbierać nie było czego. Tego typu smolisty death / black metal trafia do ściśle określonego target bez względu na to, w jakich warunkach jest prezentowany. Oczywiście jeśli tylko wszystko jest dostatecznie czytelne i zagrane od serca, a nie na odpierdol. Podobnie jak Nekkrofukk i Goatsmegma, którym to przyszło w latach ubiegłych grać piosenki w scenerii letniej, także kolesie z Małopolski spisali się na medal. Szatan czasem nosi proste bezrękawniki zamiast pasów z nabojami i skórzanych spodni. Ot, tak dla niepoznaki.

Potem nastąpiła gwałtowna zmiana klimatu. Nie, że spadł śnieg, mam na myśli muzykę. Swoje trzy grosze do festiwalowego grajdołka dorzucił nowy projekt typa z Nifelheim, czyli Crank. Set może do najdłuższych nie należał, ale można było pobawić się radosnym rock’n’rollem zagranym na pełnym luzie i bez spiny. Bardzo chwytliwe to były piosenki, bo już po jednym odsłuchu na żywo niektóre refreny mocno zapadły mi w pamięć. Idealnie w set listę wpasował się też cover „Born To Be Wild”, wiadomo kogo, zatem ci, którzy w Byczynie nie byli, mają tu małą wskazówkę, co do orientacji muzycznej rzeczonego projektu. Świetna zabawa i prawdziwy metal.

Następni w kolejce ustawili się żabojady z Hexecutor. Kto zna ich z płyt, doskonale wie, czego można było się oczekiwać. No jasne. To był thrash metal z najwyższej półki. Dodatkowo odegrany w bardzo retro stylu, łącznie ze stawaniem na scenie obok siebie i wspólnych headbangingiem, przebieżkami wzdłuż i wszerz, i rozwianymi od dmuchających z pełną siłą wiatraków włosami. Spokojnie się przy tym ustać nie dało a w głowie majaczyły głośno obrazy charakterystyczne dla klasyków lat osiemdziesiątych. Jeśli w zeszłym roku pokaz thrashowej siły dali autorzy festiwalowego hasła, to kilka dni temu Hexecutor wcale nie byli gorsi. Kurwa, aż się chciało więcej. No ale bozia nie dała, bo na scenę wchodzili właśnie Witchfynde X, których to lekko wkurwiony niedostatkiem żabich udek olałem ciepłym moczem i poszedłem uzupełnić procenty.

Nie będę udawał, że jestem jakimś ogromnym maniakiem Denial of God. Owszem, cenię sobie ich wydawnictwa, choć wszystkich na półce nie mam, ze względów różnych. Ale powiem wam, i wcale nie skłamię, że na Black Silesia panowie tak dopierdolili, że zacząłem się przez chwilę wstydzić tego, co napisałem przed chwilą. Prawdą jest bowiem, że niektóre zespoły potrafią do siebie ostatecznie przekonać właśnie występami na żywo, i Duńczycy są, przynajmniej dla mnie, najlepszym tego przykładem. Mimo iż słońce nadal świeciło im przez większość setu w gały, panowie odegrali swoje kompozycje idealnie, a nawet lepiej, bo bez studyjnych poprawek. Odpowiedniego klimatu dodawała oczywiście oprawa sceniczna. Były krzyże, ponabijane na pal czaszki, były czarne, poszarpane, niczym poparzone promieniami solarnymi jak u wampirów wdzianka, była czytana czarna księga… Z tymi wampirami, to taka niewiążąca myśl, ale wokalista bardzo mocno kojarzył mi się wizualnie z Dani Filthem, oczywiście jeszcze z okresu, zanim ten zaczął z siebie robić błazna, czyli dawno temu. Nieistotne. Denial of God wypadli miodnie i sprawili, że będę uzupełniał niedobory ich płyt w swojej kolekcji.

Craft zaprezentował się w sposób mocno nietypowy, powiedziałbym, że oryginalny. Wszyscy, poza wokalistą, wyszli nas cenę w kominiarkach i identycznych czarnych strojach. Nox z kolei błąkał się po scenie w minimalistycznym makeupie i bezrękawniku Slayer, sprawiając wrażenie mocno zagubionego. Zastanawiałem się, czy chłop jest tak naćpany, czy najebany, czy po prostu faktycznie coś mu dolega, gdyż nawet teksty poszczególnych kawałków rozkładał sobie na kartkach za odsłuchami i chwilami ewidentnie z nich czytał. Większość stojących obok mnie odbiorców sprawiała wrażenie zażenowania. Ja jednak byłem chyba nielicznym, który płynące ze sceny wibracje odebrał w kompletnie inny sposób. Zachowanie frontmana szwedzkiej formacji bardzo mocno skojarzyło mi się bowiem z Vincentem, postacią z „Szóstego Zmysłu”, osobą o silnych zaburzeniach natury psychicznej. Facet chodził po scenie wrzeszcząc beznamiętnie, aczkolwiek zarazem bardzo agresywnie, do mikrofonu, unikał kontaktu wzrokowego z kimkolwiek, co w swoisty sposób podkreślało płynące z głośników bardzo surowe, lodowate blackmetalowe melodie. Te z kolei były niedopieszczone. Gitary chwilami wręcz zlewały się z całością, lub nawet znikały. Jednak w najistotniejszych momentach wychodziły zdecydowanie na pierwszy plan. Jak ktoś mówi, że black metal musi być zawsze klarowny, to może tego typu koncert powinien sobie odpuścić. Dla mnie była to totalna schiza, a oszczędne niebieskie światła jedynie ją potęgowały. W połowie setu ktoś podrzucił zespołowi na scenę cholernie schłodzoną wódkę, która to panowie chętnie raczyli się z gwinta aż mi w gardle zaschło. Pod koniec setu Nox zszedł nagle ze sceny i tyle go było widać. Mówcie sobie co chcecie, ale dla mnie występ Craft był koncertem festiwalu. Zawierał w sobie sto pięćdziesiąt procent black metalu pod każdym względem.

Wieczór chylił się ku końcowi, a na scenie montowali się jeszcze  klasycy, czyli Bulldozer. Czy ja tu muszę cokolwiek mówić? Pojawiły się sporych gabarytów bannery a Włosi odjebali setlistę opartą na samych starociach. Wiekowi już z nich ludzie, ale na scenie prawdziwe demony.  To była prawdziwa wisienka na torcie i doskonały dowód na to, zresztą po raz kolejny w przypadku wizytujących Black Silesia składów, że w żyłach niektórych staruszków płynny metal jeszcze nie zastygł.

Festiwal ukoronować miał swoim specjalnym show rodzimy Sexmag, jednak poczułem w sobie wielką niemoc i nie chciało mi się dopychać do specjalnie zorganizowanej na ową okoliczność sceny, więc udałem się krokiem marszowym w kierunku miejsca spoczynku, gdzie pozostałem przez następne kilka godzin. No tak się na starość coraz częściej zdarza, pożyjecie, zobaczycie.

Co mogę powiedzieć na koniec… Impreza pod banderą Black Silesia rozkręciła się już na dobre. Organizatora nie powstrzymała finansowa wtopa po Blasphemy, kiedy to pedały zostały w domu, bo im namiot śmierdzi, tudzież do hotelu daleko. Nie zatrzymała pandemia ani kółka różańcowe. Black Silesia się rozwija. Było to widać choćby po ilości aut i namiotów zamontowanych w „naszej” części pola, dotychczas cichej i spokojnej, w tym roku bardzo burzliwej. Nie, nie obawiam się, że ten festiwal pójdzie w kierunku niepożądanym. Bo to nie Brutal Assault. Myślę jednak, że tej kuli śnieżnej już nic nie zatrzyma i z roku na rok będzie wciągała coraz większą ilość prawdziwych, oddanych sprawie maniaków, których poznawanie to czysta przyjemność, bo wiesz, że oni mają w serduchu to samo co ty. Jeszcze raz dziękuję Michałowi za wszystko co zrobił, spotkanym typom za wiadomo co, a przede wszystkim mojemu współtowarzyszowi, bo go kocham jak brata. I tyle. Koniec mistrzostw, do widzenia. Widzimy się za rok!

- jesusatan


Zdjęcia:

Blood Libels


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.