Czas leci nieubłaganie, i oto nadszedł czas na ostatnią już w tym roku edycję cyklu The Last Words of Death. Tym razem obsada była wyjątkowo zachęcająca, co w zasadzie w przypadku rzeczonej imprezy wcale nie musi być gwarantem wyższego, niż zazwyczaj, poziomu. O takowy bowiem ciężko, gdyż Maciej jest człowiekiem zawsze przykładającym się do swojego zadania ze stuprocentowym zaangażowaniem, a nierzadko koncerty teoretycznie słabszych, czy mniej znanych kapel, okazywały się bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Istniała jednak szansa, że wymienione powyżej nazwy przyciągną nieco większą ilość maniaków niż poprzednie edycje, które pod względem frekwencyjnym były dość przeciętne. Jako iż przed wyjściem z domu nieco podrinkowaliśmy z żoną, wpadłem do klubu dosłownie kilka chwil przed rozpoczęciem pierwszego koncertu. Tuż po wejściu zaliczyłem mały opad kopary, bowiem natknąłem się na wielu, często długie lata nie widzianych, znajomych. Zresztą, uprzedzając fakty, wiele nieco zapomnianych postaci pojawiło się także już w trakcie wieczoru, co summa summarum zaowocowało naprawdę wysoką frekwencją (ponad dwieście typa), z czego organizator w końcu mógł być w pełni zadowolony. Były zatem, między występami, snute historie i opowiadane legendy miejskie, które pamiętają jedynie starzy górale, a śmiechom i postukiwaniom pokali nie było końca. Przy okazji można było zaopatrzyć się w dobra wszelakie na merczu, który wystawiły wszystkie zespoły, oraz ponownie witający w bydgoskich progach Zły Demiurg. Było w czym wybierać. Przejdźmy jednak do sedna, czyli samych występów.
Na rozgrzewkę wjechał Crippling Madness. Widziałem już chłopaków jakiś czas temu w Byczynie, zatem wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać. Było to pierdolnięcie numer jeden. Zespół wszedł na scenę, zakominiarkowany śpiewak ściągnął koszulkę (ale nie z siebie, tylko z mikrofonu) i oczom naszym ukazał się… Nie, nie las krzyży. Stojak z asortymentem pokroju: łańcuchy, noże i jakieś tam inne badziewia. Żeby brutalnie było. Panowie ruszyli thrashowo z kopyta, nie szczędząc środków czysto dewastacyjnych, typu ostre, staroszkolne riffy, łbem napierdalanie, wymachiwanie w kierunku boga ducha winnych ludzi pod sceną wspomnianymi kozikami, czy innymi maczetami i tasakiem… Wizualnie było to dokładnie to, czego się po tym zespole spodziewałem. Muzycznie oczywiście też, bo kocham granie z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, pokroju Demolition Hammer, żeby pierwszy przykład z brzegu przytoczyć. Istotną rolę odegrali tutaj także nagłośnieniowcy. Już po dwóch czy trzech kawałkach doszliśmy z shub niggurathem do wspólnej konkluzji, że jak na warunki klubowe, w ostatnim czasie panowie za konsolą robią mega robotę. Crippling Madness brzmieli bardzo dobrze. Bardzo dobrze też, że wspomagali się browarem, bo to zdrowo na nerki, choć myślę, że i bez niego luzu by im nie zabrakło. Totalny żywioł. W pewnym momencie doświadczyliśmy też nowego numeru, z płyty, która ponoć szybko powstaje, „Noc Oczyszczenia”. Też kiedyś taką miałem, jak mnie dopadł rota wirus przyniesiony z oddziały szpitalnego, na którym leżała moja hora curka, zatem genezę rozumiem. Ludzi pod sceną było już w tym momencie całkiem sporo, zatem mogę bez kozery stwierdzić, że i zespół, i przybyli, bawili się wykurwiście. To był strzał w potylicę.
Po przerwie na deskach zameldował się Okrütnik. Zmiana rozkładówki wynikała z tego, iż jeden z członków zespołu uciekł ze szpitala psychiatrycznego, i ponoć chciał wrócić na oddział, zanim lekarze się zorientują. Chyba że źle się z organizatorem tego burdla zrozumieliśmy. Rozpoczęło się nieźle, gdyż przed chwilą wspomniany szef wszedł na scenę i po zapowiedzeniu kapeli odśpiewał „Ave Maria”, w czym wtórowała mu kongregacja wiernych. Następnie wszystko spowiła błękitna mgła i zaczęło się kolejne szaleństwo. Okrütnik mają na koncie dwie płyty, obie bardzo dobre, zatem prezentując na żywca ich zawartość przekrojowo musiało to wypaść niezgorzej. Zresztą, co ja mówię „niezgorzej”... To była kolejna petarda! Klimat piosenek powędrował bardziej w kierunku czystego thrashu, lecz intensywność ostrego jak brzytwa riffowania bynajmniej nie spadła. Wręcz przeciwnie. Więcej było w tym występie momentów chwytliwych, do totalnego szaleństwa, ponapierdalania łbem, albo przynajmniej pomachania zaciśniętą pięścią. Aktorzy przedstawienia też najwyraźniej czuli się bardzo swobodnie i naturalnie. Półnagi gitarnik wchodził na odsłuchy (głównie podczas odgrywania partii solowych), pozostali machali czuprynami i czuć było płynący ze sceny pozytywny, staroszkolny vibe. Co prawda chłopaki popijali jakieś dziwne napoje bezalkoholowe, ale staraliśmy się za nich nadrabiać. Ktoś pod sceną wymachiwał w międzyczasie różańcem, co bynajmniej nie sprawiło, że poustawiane na scenie odwrócone krzyże choćby odrobinę drgnęły. Trzeba dodać, że Okrütnik na żywo potrafią zachęcić do zabawy, nie tylko swoją muzyką, ale i sceniczną charyzmą. Mosh był srogi, po obu stronach barykady, a po wieńczącym podstawowy set „Legionie Antychrysta” wykrzyczany jeszcze został bis, a to nie zawsze się zdarza. Ostatnimi słowy muzycy podziękowali Maciejowi za zaproszenie, i se poszli.
Night Lord wcześniej nie znałem. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy na scenie zobaczyłem coś, co momentalnie przypomniało mi stare, oglądane gdzieś na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych klipy w Headbangers Ball. Czystej krwi, zagrany na pełnej, speed / thrash / heavy metal w najlepszym wydaniu. To było dla mnie niczym liść z otwartej w pysk. Chłopaki wizualnie wyglądali jak dawni heavymetalowcy, odziani w skórzane kamizelki ponabijane ćwiekami, niebieskie jeansy i opaski na przedramieniu. Wspomniane przed chwilą wrażenie „starości” potęgowało zachowanie zespołu na scenie. Skupiali się w grupie machając wspólnie gryfami i czuprynami, i czuć było wypełniający ich występ totalny luz. No i te zakończenia kawałków charakterystycznym perkusyjnym zamykaczem. Ja pierdolę, no odpłynąłem trzydzieści lat w przeszłość, mimo, iż kolesie, którzy mi ten odlot zasponsorowali, nie byli zapewne nawet w planach swoich rodziców kiedy taka muzyka się rodziła. Trochę mnie z tego letargu wybudził ogranizator, który nagle, ni w gruchy, ni z pietruchy, dostarczył mi… kabanosa! Super, bo zagryzka się przydała. Dzięki, Maciej! Powracając to sedna sprawy… Na scenie, i pod nią, same uśmiechnięte mordy, wszyscy doskonale się bawili, bo, tak po prawdzie, przy tego typu muzyce, jeszcze zagranej z klasą, nie sposób stać jak katatonik. Pod koniec do załogi dołączył też śpiewak Crippling Madness, coś tam zamruczał, po czym chyba zapomniał, albo nie umiał znaleźć drogi na zaplecze (najebany, wiadomo), i kołysał się przez chyba trzy numery z resztą chłopaków. Finalnie jeszcze poleciało „Speed Metal”, które wykrzyczał tym razem sam organizator, i można było się pomału pakować. Fantastyczny szoł.
Wieczór wieńczył koncert, zresztą nieco, jak się okazało, nietypowy, pasującego mi tutaj niczym pięść do nosa (niczego zespołowi nie ujmując) Mortis Dei. Po prostu po trzech „thrashowych” strzałach, tym bardziej tak precyzyjnych, jakoś niekoniecznie chciało mi się słuchać death metalu. Rozumiem jednak, że zespół ten jest jednym z najstarszych, i poniekąd zasłużonych scenie bydgoskiej, dlatego miejsce headleaedera trafiło się właśnie im. Ne będę kłamał, że jakoś wyjątkowo mnie chłopaki zaskoczyli. Odegrali poprawny, pełen werwy śmierć metalowy koncert, prezentując przekrój swojego wieloletniego repertuaru. Do ciekawostek zaliczyć można udział byłych członków Mortis Dei w roli gości, tak samo jak Macieja, szefa The Last Words of Death, który odśpiewał (na tyle na ile mógł „esze”) kilka linijek jednego z kawałków. Nic tym pokazom nie brakowało, jednak zawinąłem się zanim zabrzmiał ostatni dzwonek. Nawet patriotą lokalnym będąc, nigdy nie twierdziłem, że Mortis Dei to zespół wybitny. Solidny. Takim też ich występ był, i myślę, że nikogo z kolegów tym stwierdzeniem nie urażę.
Podsumowaniem grudniowej edycji The Last Words of Death będzie krótkie stwierdzenie. Faktu. To była jedna z najbardziej udanych pod każdym względem imprez w historii cyklu. Zadowoleni były wszyscy. Przybyli, zespoły, a przede wszystkim organizator tego jubla… Kurwa, naprawdę podziwiam jego wytrwałość i konsekwencję. To prawdziwy maniak, oddany muzyce jak mało kto. Całym serduchem, robiący swoje bez oglądania się na poklask czy uznanie. Cieszy, że czasem ludzie to doceniają. Oby, kurwa, częściej. Bo naprawdę warto tworzyć historię The Last Words of Death. Moje głębokie pokłony dla wszystkich przybyłych w ten wieczór do Over the Under, oraz za jego koronację odpowiedzialnych. Widzimy się w lutym.
- jesusatan
Zdjęcia:
CM / O - Michał Kwaśniewski
NL / MD - Robert Kaźmierski