czwartek, 18 grudnia 2025

Relacja z The Last Words of Death # 34

 

The Last Words of Death # 34

13.12.2025 Bydgoszcz, Over the Under

Bleeding Forest / Midnight Fortress / Sphere / Mortis Dei / Doomas

 

Jako iż mamy grudzień, nadszedł  czas na ostatnią już w tym roku edycję The Last Words of Death. Po fantastycznym debiucie Midnight Fortress, oraz najlepszym w karierze albumie Mortis Dei (oba te wydawnictwa premierę miały dokładnie w dniu koncertu), swoje uczestnictwo w imprezie zaplanowałem kilka tygodni naprzód. Spakowałem zatem gadżety dla znajomych, wziąłem porterka w dłoń i ruszyłem pod klub. Na miejscu byłem punktualnie, ale okazało się, iż jest mała obsuwa (zdarza się to organizatorowi wyjątkowo rzadko), co dało mi czas na bonusowego browara i pogaduchy ze znajomymi, których to po raz kolejny pojawiło się więcej niż w przeciętnym mrowisku. O osiemnastej pociąg ruszył…

W roli otwieracza tym razem wystąpił młody lokalny Bleeding Forest. Na piersiach koszulki Sarcofago, Kat, wokalista z maidenową grzywką, wyglądało to obiecująco… Zaczęli z kopyta, niczym konie na Wielkiej Pardubickiej, jak ma młodych gniewnych przystało. W związku z tym (choć być może za sprawą zaproszonych kolegów, nie będę wnikał), już przy drugim kawałku pod sceną zawiązał się całkiem niezły młyn. Chłopcy też dawali z siebie wszystko, serwując naprawdę niezgorszej jakości thrash. Pożartowali coś przy okazji, że nie znają francuskiego więc tytułu kawałka na głos nie powiedzą (no bo mam nadzieję, że to był żart), dojebali coverem „Antichrist” Sepultury, i ogólnie zaprezentowali się spoko. Piszę „spoko”, bo jednak braki w ograniu były dość zauważalne. Po koncercie śpiewak przyznał, że przez ostatnie dwa miesiące nie odbywali prób, ale to żadna wymówka. Mając w planie tak poważną imprezę (bo przecież nie był to występ na szkolnym festynie) należało się jednak mocniej zmobilizować. Ja co prawda lubię surowiznę, i puściłbym owe błędy mimo uchem, ale zasłyszałem przynajmniej trzy opinie innych osób, którym owe wpadki przeszkadzały. Nie przeszkadzały jednak, by szalejący pod barierkami wykrzyczeli bis. No i brawo. Tylko panowie, nie popadajcie czasem w samo zachwyt, bo pracy jeszcze przed wami dużo.

Kiedy na scenie zainstalował się Midnight Fortress, to kopara mi lekko opadła. Wiedziałem, że to grania inspirowane w dużej części wczesnymi latami osiemdziesiątymi, ale jak zobaczyłem muzyków w chustach na czole, kolczykach, z pomalowanymi ustami, oczami, a spod sceny buchnęły słupy dymu i zamigotały światła, to poczułem się, jakby mnie ktoś przeniósł w czasie i przestrzeni. Ekipa dowodzona przez Eryka dowaliła ostro do pieca, serwując wyłącznie najmocniejsze kawałki z debiutanckiej płyty (czyli zero ballad, których na niej przecież nie brakuje), będące mieszanką heavy metalu i glam rocka, a zachowanie chłopaków na scenie było przy tym tak naturalne, wliczając przemieszczanie się po scenie, a nawet gestykulacje (taką wiecie, z lekka gejowskie, choć, jak to udowodnili chłopaki z Mötley Crüe, na to laski lecą najbardziej), że przy naprawdę zacnej oprawie wizualnej poczułem się jak w, nie przymierzając, jakimś amerykańskim klubiku w roku, powiedzmy, osiemdziesiątym trzecim, gdzie wszyscy w koło rozpierdalają sobie butelki na głowach, laski podnoszą koszulki w górę, a na scenie piękni chłopcy grają te swoje radosne, rockowe piosenki. Serio, brakowało mi jedynie rzucanych w kierunku muzyków stringów albo kluczy do pokoju hotelowego. Zajebiste brzmienie, świetny kontakt z publicznością (z Queen’owym „Oooooo – Oooooo” odśpiewanym na przemian z publicznością, i „hejhejjjj’owaniem” włącznie). Jakby tego było mało, w pewnym momencie na scenę weszła wydekoltowana rock-laska w skórze i ciemnych okularach (z oczu niektórych, przybyłych do klubu pań poleciały w tym momencie w kierunku mężów / chłopaków gromy), i usłyszeliśmy cover W.A.S.P.  „Fuck Like a Beast”. A ja tam stałem, i nie mogłem pozbierać szczęki z podłogi. Jeszcze na koniec, staroszkolnym, dawno zapomnianym przez większość zwyczajem, Eryk przedstawił pozostałych instrumentalistów, i… koniec. Około czterdziestominutowy set śmignął zanim zdążyłem mrugnąć oczami. To był fenomenalny koncert, lekko mieszczący się w „Top 5” a może nawet „Top 3” w historii The Last Words of Death. Wyszedłem oczarowany. Tak, jak tego nigdy nie robię, tak sobie chyba to obejrzę jeszcze raz z komputera jak tylko Maciej opublikuje nagranie.

Sphere, wiadomo, zespół z całkowicie przeciwległego bieguna, nie miał zatem łatwo. Tym bardziej, że, jak się szybko okazało, Warszawiaki przyjechały do Bydgoszczy bez wokalisty. Zatem mogliśmy doświadczyć czegoś całkowicie niecodziennego. Koncertu deathmetalowego w wersji instrumentalnej. No cóż, nie pierwszy to taki przypadek w moim życiu, bo kiedyś, w latach zamierzchłych, połowę setu bez wokalu odegrał też w Warszawie Kataklysm, a było to zaraz potem, jak Sylvian wypiął się na kierunek, w którym Kanadyjczycy zaczęli podążać, a debiutujący w roli krzykacza Maurizio jeszcze nie do końca dawał radę (czy jakoś tak). Wracając jednak do Sphere. Pod względem muzycznym absolutnie nie mam nic do zarzucenia. Było czytelnie, mocno do pieca, przekrojowo, choć z naciskiem, co oczywiste, na najnowszy krążek. Można powiedzieć, death metalowa miazga. Tylko że bez ryku zarzynanego niedźwiedzia kompozycje te tracą, i to zdecydowanie więcej niż, na przykład, brak jednej gitary. Ponadto, bez frontmana, zespół zdawał się lekko zagubiony, a zapowiadający kolejne numery Remik najwyraźniej nie miał doświadczenia w temacie. Dla przykładu, anonsując jakąś piosenkę, stwierdził, że w sumie nie wie o czym jest haha! Pod koniec setu wyjawił również, iż jest to jego finalny występ w barwach Sphere, co w zaistniałych okolicznościach może dawać co nieco do myślenia. Bo wokalista podobno rozchorował się chwilę przez wyjazdem na Lasty, i generalnie szacun, że reszta nie dała dupy i postanowiła zagrać mimo to, ale jak wyglądała prawda? No nie będę snuł teorii spiskowych. W każdym razie koncert się odbył, dla niektórych zapewne był wyjątkowy, ale ja jednak wolę oglądać metal śmierci z wokalem.

O Mortis Dei w zasadzie ciężko cokolwiek nowego napisać. Występują na bydgoskim spędzie praktycznie co roku, i każdy kto ich widział, wie, że działają niczym dobrze naoliwiona maszyna. Osobiście ich występy kojarzą mi się mocno z Cannibal Corpse, choć niekoniecznie czysto muzycznie. Mam raczej na myśli to, że mają wszystko dograne i dopięte na ostatni guzik, i jakby nie zostawiali sobie milimetra na sceniczną improwizację, będąc przykładem rutyniarstwa, acz wiadomo, że na nieco mniejszą skalę. Ludzi jednak pod scenę nabiło całe mnóstwo, co zapewne nie sprawiło organizatorowi, czy samemu zespołowi, przykrości. Zaczęli od starszych rzeczy, by po (chyba) trzech kawałkach zaserwować sporą część najnowszego „The Bringers of Death”. Trochę miałem obawy, czy ten materiał da radę na żywca tak samo mocno jak z płyty, ale zostały one błyskawicznie rozwiane, a „Sacrifice” i „The Gates of Chaos” porozrzucały mnie po kątach. Potem nastąpił powrót do starej twórczości, co ciekawe, odegrany na trzy gitary (kurwa, jebany Iron Maiden się znalazł haha!), bo przy tych ostatnich kompozycjach Mortisów wspomógł Niemiec (ale nie taki z Kar98k na ramieniu i owczarkiem na smyczy, tylko długoletni  były gitarzysta). Spazmów może nie dostałem, ale i tak był to najlepszy występ zespołu jaki w życiu było mi dane doświadczyć.

Wieczór zamykali Słowacy z Doomas. No i ów doom widoczny był od samego początku, choćby przez wizerunek wokalisty. Solidny, łysy dziad, posturą kojarzący mi się momentalnie z rysunkiem z Thrash’em All, będącym prezentacją gatunku doom metal (pewnie niektórzy starsi kojarzą). Zero kostiumów, jakieś tam ewentualnie wisiory, oszczędne światła, i ciężar w chuj. Szczerze mówiąc, trochę się dziwię, iż zespół ten nie jest szczególnie znany, choćby w kraju nad Wisłą, bo ich muzyka to naprawdę bardzo dobre połączenie death i doom metalu. Widać było, że panowie mocno wczuwają się w to co robią, stąd ze sceny można było faktycznie poczuć oddech Cthulhu. Szkoda tylko, że sala dość mocno opustoszała, być może z powodu, o którym przed chwilą wspomniałem. A warto było zerknąć, co nasi południowi sąsiedzi mają do zaprezentowania, bo to wartościowa twórczość. No ale przygadał kocioł garnkowi… Sam nie zostałem do końca, bo akurat trafił mi się transport powrotny, zatem opuściłem klub przed ostatnim gwizdkiem. Nie mniej jednak, z tego co widziałem, uważam, że po raz kolejny organizator z doborem kapel trafił w dziesiątkę.

No cóż… To był ostatni koncert roku dwudziestego piątego w moim kalendarzu. Po raz kolejny cieszę się niezmiernie, iż mogłem uczestniczyć w tym stojącym na naprawdę wysokim poziomie widowisku. Świetnie było spotkać wszystkich starych kumpli, posłuchać dobrej muzyki i wychylić kilka bursztynowych. Na pewno edycja trzydziesta czwarta pozostanie w mojej pamięci głównie z powodu Midnight Fortress, ale wszystkie składy bezapelacyjnie dołożyły do całości swoją cegiełkę. Kto został w domu, może jedynie żałować. Choć to w sumie wyświechtany slogan, bo wiadomo, że The Last Words of Death to już uznana, posiadająca grono szalikowców, marka. No to co? Do następnego!

- jesusatan

Zdjęcia: Michał Kwaśniewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.