08-11.08.2018
Twierdza Josefov, Czechy
Jak ten czas leci. Dopiero co
człowiek wrócił z 22-giej edycji „Brutala” a tu wzjuuu … minął rok,
nadszedł sierpień i kolej na namber 23. Zastanawiam się, kiedy w końcu dam sobie siana i wybiorę w czasie urlopu na wyjazd z rodziną na wczasy na Kanary albo do jakiegoś innego Bangkoku (Jak Ci, kurwa, wejściówkę załatwię - hehehe - RBN). Na razie jednak wygrywa wieczny luz i chęć zobaczenia przynajmniej kilku rasowych boysbandów. No właśnie, w tym roku robiąc sobie „listę życzeń” umieściłem na niej 41 pozycji (tych z gatunku MUST i MAY see) co oczywiście wzbudziło we mnie samym uśmiech politowania, bo wiadomo, że takiej ilości występów obskoczyć się fizycznie nie da. Chyba, że ktoś nie je, nie pije, nie rucha i nie śpi. Ja – pije.
nadszedł sierpień i kolej na namber 23. Zastanawiam się, kiedy w końcu dam sobie siana i wybiorę w czasie urlopu na wyjazd z rodziną na wczasy na Kanary albo do jakiegoś innego Bangkoku (Jak Ci, kurwa, wejściówkę załatwię - hehehe - RBN). Na razie jednak wygrywa wieczny luz i chęć zobaczenia przynajmniej kilku rasowych boysbandów. No właśnie, w tym roku robiąc sobie „listę życzeń” umieściłem na niej 41 pozycji (tych z gatunku MUST i MAY see) co oczywiście wzbudziło we mnie samym uśmiech politowania, bo wiadomo, że takiej ilości występów obskoczyć się fizycznie nie da. Chyba, że ktoś nie je, nie pije, nie rucha i nie śpi. Ja – pije.
ŚRODA
Tegoroczny wyjazd był wyjątkowy z
takiego powodu, iż mieliśmy w ekipie świeżaka (nieee, nie takiego z Biedronki,
nawet nie tego z Mokotowa). Żeby dać mu szansę wkupienia się w nasze łaski pozwoliliśmy mu koczować na polu namiotowym w środę od 6 rano w
celu zajęcia miejsc pod nasze domy tymczasowe. Wywiązał się z powierzonego
zadania wzorowo (pięknie opalając sobie przy okazji potylicę na wzór noszonej
czapeczki) za co, po serdecznym powitaniu w samo południe, otrzymał od nas
rację rumu, a nawet dwie. Potem on, w ramach wdzięczności uraczył nas i
powitaniom nie było wręcz końca. Na tyle się one przedłużyły, iż wypadł mi ze wspomnianej wcześniej listy Armored Saint. Nic to, w
międzyczasie odebraliśmy akredytki i … Taaa masz, wcale nie weszliśmy na teren
festu. Wróciliśmy na pole, bo „coś tam nam chyba jeszcze zostało, s-nie”?
Spędzaliśmy zatem radosne chwile słuchając w międzyczasie jak ze sceny
dobiegają coraz co bardziej żałośnie wykonane covery (był Judas Priest,
Nightwish – Steven Seagal) i jakieś inne, których już nie pomne. Pod scenę
wybraliśmy się wczesnym wieczorkiem aby powąchać zapachu marihunaen i poudawać,
że umiemy śpiewać po hiszpańsku przy dźwiękach Brujeria. W pierwszej chwili
poczułem się dość rozczarowany, gdyż dźwięki ze sceny nie były do końca
wyraźnie słyszalne, taki wiecie, kogel-mogel soniczny. Na
szczęście po chwili nagłośnieniowiec walnął lufę i coś poprawił. Brzmiało to jednak nadal bardzo surowo i powiem szczerze, że przy repertuarze, który Bruha sobie na ten fest wybrała (dość sporo nowych kawałków w pomieszaniu z totalnie starymi, nie sztandarowymi hitami) pasowało mi to jak ulał. Skład zespołu był co prawda mocno „rezerwowy” ale kogo to obchodzi, przy tym zespole chodzi wyłącznie o dobrą zabawunię a nie uwielbienie jednostek. Jako ciekawostkę można dodać, że podczas wykonywania flagowego (ja nie powiedziałem, że szlagierów w ogóle nie było) „Consejos Narcos” zaprosili na scenę przypadkową niewiastę, co by im obsłużyła (tak, wszystkim na raz!) tabliczkę „SI – NO”. Laska w chuj nie czuła klimatu, nie wiedziała o co chodzi, no i bardzo dobrze, było się z czego pośmiać. Brawo dla Brujeria, brawo dla tej pani.
szczęście po chwili nagłośnieniowiec walnął lufę i coś poprawił. Brzmiało to jednak nadal bardzo surowo i powiem szczerze, że przy repertuarze, który Bruha sobie na ten fest wybrała (dość sporo nowych kawałków w pomieszaniu z totalnie starymi, nie sztandarowymi hitami) pasowało mi to jak ulał. Skład zespołu był co prawda mocno „rezerwowy” ale kogo to obchodzi, przy tym zespole chodzi wyłącznie o dobrą zabawunię a nie uwielbienie jednostek. Jako ciekawostkę można dodać, że podczas wykonywania flagowego (ja nie powiedziałem, że szlagierów w ogóle nie było) „Consejos Narcos” zaprosili na scenę przypadkową niewiastę, co by im obsłużyła (tak, wszystkim na raz!) tabliczkę „SI – NO”. Laska w chuj nie czuła klimatu, nie wiedziała o co chodzi, no i bardzo dobrze, było się z czego pośmiać. Brawo dla Brujeria, brawo dla tej pani.
Nieopodal za niedługo gotowość do
działania ogłosił chilijski Oraculum, no to wiadomi, że trzeba było gości obczaić, mimo iż niewiele jeszcze zarejestrowali
studyjnie. No i mimo, iż zagrali dość krótki set, to mój ryj został dość solidnie posiniaczony, bo
chłopaki się nie oszczędzali a muzyka przez nich tworzona na dyskotekę się
raczej nie nadaje. Zagrali kawałki z dwóch wydanych EP-ek i jakiś numer,
którego nie poznałem (albo z demo – nie znam, albo nowy). W każdym razie
postarali się.
Doskonale wiedziałem czego spodziewać
się po Cannibal Corpse, choć pewien ziom, który widział
ich występ kilka dni wcześniej w moim rodzinnym mieście opowiadał, że nie pokazali nic specjalnego i wyglądali na ewidentnie zmęczonych. No cóż, może pochlali za bardzo dzień wstecz, jednak w Czechach byli już w standardowej formie. Nie wiem jak wyświechtane są te słowa w moich ustach, ale powtórzę – nie słucham płyt bez Barnsa, ale na żywo zawsze chętnie oglądam tą ekipę. Tu nie było ani jednego błędu, zbędnego dźwięku czy innego farfocla, był czystej maści deathmetal najwyższej próby. Myślę, Ze CC powinni wydać podręcznik pod tytułem „Jak grać bdb od serca koncerty” i rozdać co niektórym po darmowym egzemplarzu. Polecieli oczywiście przekrojowo, a Pan Kark namawiał publikę (dokładnie przy wykonie kawałka „I cum blood”) do zabawy w „Pokażcie, że umiecie nakurwiać łbem jak ja”. Oczywiście werdykt w jego ustach był jednoznaczny: I won! No i faktycznie, wygrali przez knock-out, który to już raz.
ich występ kilka dni wcześniej w moim rodzinnym mieście opowiadał, że nie pokazali nic specjalnego i wyglądali na ewidentnie zmęczonych. No cóż, może pochlali za bardzo dzień wstecz, jednak w Czechach byli już w standardowej formie. Nie wiem jak wyświechtane są te słowa w moich ustach, ale powtórzę – nie słucham płyt bez Barnsa, ale na żywo zawsze chętnie oglądam tą ekipę. Tu nie było ani jednego błędu, zbędnego dźwięku czy innego farfocla, był czystej maści deathmetal najwyższej próby. Myślę, Ze CC powinni wydać podręcznik pod tytułem „Jak grać bdb od serca koncerty” i rozdać co niektórym po darmowym egzemplarzu. Polecieli oczywiście przekrojowo, a Pan Kark namawiał publikę (dokładnie przy wykonie kawałka „I cum blood”) do zabawy w „Pokażcie, że umiecie nakurwiać łbem jak ja”. Oczywiście werdykt w jego ustach był jednoznaczny: I won! No i faktycznie, wygrali przez knock-out, który to już raz.
Po kanibalach, zmęczony ilością
wrażeń butelkowych postanowiłem się chwilkę zresetować na leżąco w namiocie. No
i Szatanowi niech będą dzięki za tą decyzję, gdyż pół godzinki drzemki
sprawiło, że całkowicie odzyskałem siły oraz wiarę w to, iż jednak zobaczę w
nocy Tormentor. Wróciliśmy pod scenę zaraz po tym jak występ swój rozpoczął
Paradise Lost. Nie powiem, lubię większość ich płyt, nawet te w stylu Depeche
Mode (jestem otwarcie fanem tego zespołu do „Playing the Angel”), ale do
cholery… W przypadku PL set przekrojowy to jest jednak jakieś faux pas. No bo
albo tańczymy, albo drzemy ryja. A Paradajsi polecieli właśnie jakbym w
foobarze włączył opcję random – coś z Icon, coś z Believe In Nothing… No żeby
obok siebie „As I die” i zaraz „Say just Words”? Poza tym Holmes momentami
strasznie stękał i nie wyciągał refrenów tak, jak to potrafią mu poprawić w
studio, lecz summa summarum nie uważam czasu poświęconego Brytyjczykom za
stracony. Nie zamulili, ale też nie porwali.
Krótko po godzinie 1 nadszedł czas na
zespół, dla którego środa w moim kalendarzu była dniem ważnym. Oto po latach na
scenę powrócił węgierski Tormentor z legendarnym już Atillą, będącym nota bene
autorem wokali na uwielbianym przeze mnie debiucie Mayhem. Nie oczekiwałem po
nich nie wiadomo jakich fajerwerków, bo swoje lata już mają i długo ich nie
było… No i było mega zaskoczenie! Bratanki dali do pieca tak mocno, że
lokomotywa nie miała szans zatrzymać się na czymkolwiek. Atilla jest pojebany i
to nie tylko wokalnie (miszcz!), ale też jego zachowanie na scenie sprawia, że
człowiek ma ochotę wyciągnąć z kieszeni bagnet i dla jaj wbić go w plecy stojącemu przed nim dryblasowi
(widok zasłaniasz skurwysynu! Nie mam wzrostu - mam ostrze hehe!). Mogłem
przeżywać (dosłownie) utwory, które za gnoja robiły mi bardziej niż filmy z
Teresą, poleciała większość „Anno Domini” wzbogacone o „&Th Day of Doom” a
set trwał około godziny. Godziny, którą każdy kto przegapił powinien spędzić u Pana Diabła w piekle blaszcząc mu pytonga za karę. Koncert z gatunku tych zajebistych! Weź ich ktoś ściągnij do Polski, chętnie zobaczę
jak wypadną w klubie. Jedynym rozczarowaniem był fakt, że nie udało mi się z nimi zrobić
wywiadu. Najpierw Radek napisał mi, że jest szansa, ale mają 2 zastrzeżenia :
preferują duże media (uuuu, zaśmierdziało jednak komercją) i „żadnych pytań o
Mayhem”. OK., czekałem cierpliwie, ale okazało się, że staruchy jednak nie
zdecydowali się na żaden wywiad. Chuj im w dupę, koncertem odrobili, bo byłby
foch.
CZWARTEK
W czwartek chciałem się wybrać z
ciekawości na Broken Hope, jednak potrzeba higieny osobistej zwyciężyła i
udaliśmy się nad rzeczkę w celu dokonania oczyszczenia ciała z kurzu. I tu też był suprajs, gdyż na ścieżce, dotąd każdego roku niewyboistej,
pojawiły się mokradła i trzeba było brodzić w błocie po kostki. Warto jednak było, gdyż kąpielisko
było wyjątkowy mało zaludnione. Umylim więc chuja, wypilim browara i zabrali
się za dalszą zabawunię. Stawiliśmy się, mimo napierdalającego z nieba jak
pojebane słońca na Exhorder, kolejnych weteranów powracających po dłuższej
przerwie. No i mimo, iż pot lał mi się po plecach i kapał z tego finezyjnego wykończenia, które matka natura dała mi między
nogami, to nie sposób było wyjść choćby na siku. Staruchy dawały liścia po
liściu samymi hiciorami z pierwszych dwóch płyt, aż kto mniej wrażliwy mógłby się popłakać. Nie wiem,
czy im kto wsadził bateryjki w dupę, bo zachowywali się jakby nadal mieli po 20
lat. Myślę, że każdy z wykonanych przez nich numerów mógłby stanowić definicję słowa energia. Piękny
wpierdol to był.
Blood Incantation, którzy rozpoczęli
swoje granie pod scena namiotową, to pomimo niedługiego stażu już klasa sama w
sobie. Miód na uszy dla każdego fana deathmetalu. Co prawda ich set był na tyle ograniczony, że udało im się zagrać tylko 4
kawałki, jednak klasa z jaką to zrobili nie pozostawia wątpliwości co do tego,
która z młodych kapel jest obecnie z tych „naj”. Niestety pod koniec setu
musiałem uciekać na ustawiony wywiad z Bolzer. Zostałbym z miłą chęcią te kilka minet dłużej, jednak nie lubię się
spóźniać …
Po przemiłej pogawędce (czytajcie w
przyszłorocznym R’Lyeh’u) wypełzłem z Octagonu gdy akurat produkował się na
scenie Green Carnation. Niewiele jednak mogę o nich powiedzieć, gdyż
wytrzymałem dwa kawałki i zmęczyło mnie to niemożebnie. Może po prostu nie
miałem nastroju (jak moja żona gdy mam ochotę… pograć z nią w szachy). Na
szczęście za niewielką chwilę na scenie obok rozpoznałem łysola z Dying Fetus i
usłyszałem znajome dźwięki. Oto kolejny z zespołów, które w zasadzie nigdy nie
zawodzą, grając do tego muzykę ciężką ale skoczną (wiecie, takie rockowe granie
z pazurem, czy cuś). No to pogibaliśmy się jak rezusy (pierdolone, oczywiście)
pośpiewaliśmy znajome refreny, zabiliśmy matkę i zgwałciliśmy psa. Zabawa,
panowie, zabawa.
W międzyczasie popiliśmy piwka z
kolegami z Antiversum i żal mi dupę ścisnął, że wspomniani nie zagrali na festiwalu, gdyż muzę tworzą nieprzeciętna. Nic to,
zaraz na scenie pojawili się ich pobratymcy z Bolzer. Zawsze dziwiło mnie, że w
dwójkę dają radę odegrać na scenie swoje numery w taki sposób, iż w zasadzie
niczego im nie brakuje. Tak było podczas koncertu w Gdyni jakoś niedaleko
wstecz, tak też było i tym razem. Co prawda tuż przy scenie kanonada dźwięków
była nieco nieskoordynowana i trzeba było się wycofać na sam koniec namiotu
żeby móc się w pełni delektować ciosami z „Aura”, „Soma” czy nie do końca
uwielbianego przeze mnie „Hero”, jednak wystawiony w tym miejscu telebim
wynagradzał niemożliwość przyglądaniu się tej sonicznej uczcie z bliska.
Zajebiście wyglądała krusząca się kostka Okoi’ego w migającym świetle. Jako
laik w tych tematach, najpierw myślałem, że to jego pot tak kapie haha! Siara,
nie? Człowiek niby stary a nadal się
uczy. Podsumowując, duet z kraju neutralnego skopał konkretnie tyłki, aż mi się
oranżada komunijna odbiła.
Na dużej scenie w międzyczasie
rozpoczął swój show słoweński Laibach. Biorąc pod uwagę ilość wydawnictw jakie
owi gentlemani mają w swojej dyskografii, mogę stwierdzić, że znam ich
pobieżnie. Nie miało to wpływu na fakt, iż z zaciekawieniem oglądałem to, co
na Brutal Assault zaprezentowali. I powiem szczerze, o ile w zeszłym roku zerknąłem
na równie odmienny od głównej myśli festiwalu Swans jeno przez dłuższą chwilę,
tym razem sobie nie odpuściłem. Było na co popatrzeć i czego posłuchać.
Rytmiczne bity, obrazy na telebimie (naziści też się przewinęli haha!)
oryginalna muza, ot taka odskocznia od napierdalawki. Ten charakterystyczny,
twardy wokal jest absolutnie niebanalny. Jakiś znajomy co prawda powiedział, że
lipa bo grali bez „kogoś tam”, ale ja jako niewtajemniczony łykałem ten szoł
jak pelikan kaczkę. Czy bociana, jak to się mówi? Na pewno było to jedno z
ciekawszych widowisk w przeciągu czterech festiwalowych dni. Na zakończenie czwartkowego wieczoru
postanowiliśmy obczaić szwedzki Marduk. Co prawda zazwyczaj ich występy charakteryzuje ściana dźwięku i niemal zerowa
słyszalność, lecz tym razem, o dziwo, było o piekło lepiej. Nie dali szans na to, by czegoś nie dosłyszeć.
Na początek poleciały kawałki z „Victoria”, zaraz potem coś z „Nightwing”… Ja
tu pacze, a Gawrones (tak swieżaka ochrzciliśmy po gigu Brujeria, bo mu dziękowali po
każdym kawałku) wynalazł nowy sposób oglądania koncertów – z głową opartą o
słupek i zamkniętymi oczami haha! Kurwa, no luksus nie z tej ziemi. Zlitowaliśmy się
zatem (jprdl, jacy samarytanie z nas) i takiego np. „Blondbeast” posłuchaliśmy
już idąc ścieżką do namiotu. Leżąc na wygodnym materacu sprawdziłem nowy sposób
„oglądania Marduka”. Pamiętam
z tego ino ciemność, czyli kurwa do black metalu pasuje jak ulał.
z tego ino ciemność, czyli kurwa do black metalu pasuje jak ulał.
DZIEŃ POSTNY …
… jak wiadomo jest dniem, w którym
należy powstrzymać się od posiłków obfitych i mięsnych. Niejedzenie, wiadomo, należy zastąpić spożywaniem płynów w większej
ilości. Cóż począć, nie chcemy przecież żeby bozia się na nas gniewała, prawda?
Zatem po bursztynowym śniadaniu i przezroczystym lunchu powędrowaliśmy wesołą
gromadką w liczbie trzech osób na koncert, po którym spodziewałem się naprawdę wiele, a
wiadomo, że w takiej sytuacji o rozczarowanie nietrudno. Mowa oczywiście o
Sadistic Intent. Mimo, iż grali o dość nieprzyzwoitej jak dla nich porze dnia, porwali mnie od pierwszego
uderzenia „Asphyxiation”. Choć porwali to może zbyt delikutaśne słowo, oni mnie
rozerwali na strzępy niczym łańcuchy z piekła (paczaj : Hellraiser). Brzmienie – żyleta, na scenie totalny
headbanging (wliczając nawet pałkera – niecodzienny widok jest to). Bez
opowiadania historyjek, zapowiedź numeru i jazda na pełnej piździe. „Ancient
Black earth” , „Impending Doom”, „Condemned To Misery” plus kilka innych. W zasadzie cokolwiek by nie zagrali w sposób jaki to uczynili, wypadłoby miażdżąco. Mogliby chyba nawet
zinterpretować szanty nie tracąc nic na brutalności. Ogień, ogień piekielny. Po
tym występie mogę z czystym sumieniem chrześcijanina powiedzieć – nie ma
obecnie zespołu deathmetalowego który na deskach prezentował się lepiej niż ci kolesie
o sadystycznych zamiarach. Widać, że tą muzyką żyją, to się czuje w każdym
sterczącym na ciele z podniecenia włosku. Przechuj występ! Jego ukoronowaniem była
zaplanowana na 20 minut a trwająca w sumie niemal godzinę pogawędka z Rickiem w
ramach wywiadu do Ryjeha. Czekając przed pressroomem doznałem nie lada
zaszczytu. Paląc sobie papieroska podszedłem do wspomnianego gościa i …
„Panowie, kurwaaaaa, Killer mnie poznaaaaaał!”. I to jeszcze zanim zdążyłem
powiedzieć „haj!”. Zawsze się
zastanawiałem, czy niektórzy muzycy to czasem nie jakieś cyborgi, że mają pamkę
jak słonie. Albo ja za dużo komórek zabijam pasteryzowanym. Nieważne, powiem
krótko – takiego maniaka metalu chyba jeszcze nigdy w życiu nie spotkałem. A na
pewno nie spotkałem nikogo, kto przeżywałby wywiad i odpowiadał na pytania z
taką wczutą. Chuj, że chwilami musiałem mu przerywać, by zadać choć połowę przygotowanych
pytań, od tego dnia koleś jest dla mnie ikoną.
Ciężko było mi się otrząsnąć, lecz
trzeba było spinać poślady i zobaczyć w jakiej formie jest obecnie Pestilence. Pierwsze
co mi się rzuciło w oczy, to nowa fryzura Patricka – wyblondzone włoski spięte
w warkoczyk? No ej, kurwa, bez jaj. Kiedy ostatni raz widziałem holendrów grał
z nimi Tony Chuj ubrany w zielony dres adidasa, co mnie nieco zniesmaczyło. Mój
dziadek miał podobny, wojskowy dres. Czy to więc jakaś tradycja, żeby na „dzień
dobry” zjebać efekt wizualny? Na szczęście w momencie kiedy pojawiłem się pod
sceną, wybrzmiewał „Antropomorphia”, więc wystarczyło zasunąć powieki na gałki i
delektować się samym dźwiękiem. Co oczywiście uczyniłem, zwłaszcza, że każdy
kolejny numer zaskakiwał mnie coraz bardziej. W sensie, że leciały wyłącznie numery z pierwszych trzech płyt –
szok. Tego się nie spodziewałem. Miałem ochotę tam stać i słuchać dźwięków
przypominających mi czasy podstawówki przez jeszcze długi czas, ale wiadomo, że
wszystko się zaczyna i kończy. Holendrzy skończyli po około 40 minutach zostawiając mnie w
niewielkim niedosycie.
Kolejny w kolejce Misery Index należy
do zespołów, które zawsze na żywca sprawiają, że łeb sam się kołysze, nóżka
tupie i ja wykrzykuję refrenowe slogany. Tym razem było identycznie – było
ciężko, rytmicznie, zabawowo. Amerykanie polecieli przekrojowo wybierając co
lepsze kąski ze swojej dyskografii. Ja natomiast pląsałem, tupałem i świetnie
się bawiłem. I w zasadzie nie ma tu nic więcej do dodania – przednia zabawa.
Szybki skok do sceny orientalnej i
byliśmy już w kompletnie innym klimacie. Co prawda muzyka tworzona przez
australijski Eskhaton to też niby deathmetal, jednak zupełnie odmienny. Tu już
nie pośpiewasz ani nie pogibasz się do rymu, do taktu. Tu co najwyżej możesz
pozwolić, aby twój mózg roztopił się pod napływem ciężaru riffów a zwłaszcza
ich zagęszczeniu. Najebali na scenę tyle gruzu, że ciężko było ich zobaczyć, z
cztery wywrotki. Co prawda brzmienie nieco kulało, ale i tak krew szła z uszu zdecydowanie
obficiej niż z rozbitego nosa. Niewiele ponad pół godzinna dawka ciężaru była idealną, by
sponiewierać zmęczone już nieco alkoholem ciało.
Z taką poobijaną mordą udałem się pod
namiot. Nie, głupie chuje, nie spać, bo to dopiero była godzina po
wiadomościach w TVP (gdzie mówią prawdę, samą prawdę i tylko gówno prawdę). Pod
scenę namiotową pojszłem, gdzie zainstalował się południowoamerykański
Wrathprayer. I tu otrzymałem cios krytyczny. Chilijczycy na żywca to diabły
wcielone, jak się zamachnęli ogonem to dostałem z liścia i odleciałem w chuj w
pizdu w odmienny stan świadomości, gdzie istnieje ino wojna, śmierć i
nienawiść. Gdyby jakimś cudem w Jaromierzu pojawił się w tym czasie czołg i
przejechałby po moim ciele w zwolnionym tempie, to i tak w porównaniu z muzyką Wrathprayer nie zrobiłoby to na mnie jakiegoś większego
wrażenia. Materiał z najnowszego splitu z Force of Darkness plus zabójcze
numery z debiutu to totalne killery, bynajmniej nie te z Pazurą. Wpierdol do
krwi! Na „Brutalu” dwukrotnie już widziałem
Ministry i oba koncerty były dla mnie jednymi z najlepszych na owych edycjach. Ogromne były zatem moje oczekiwania wobec tych
industrialistów tego wieczora. No i w
końcu trafiło się, że oczekiwania oczekiwaniami, a życie swoje. W przypadku Ministry należę do typu ludzi, co to lubią piosenki,
które już wcześniej słyszeli. Mój niefart – tym razem Jourgensen i spółka
skupili się na najnowszych dokonaniach bandy, które to uważam za słabawe. I o ile
na samym początku wszystko było spox (pomijając nieco zbyt głośne gitary) to po
3-4 kawałkach zacząłem zwyczajnie ziewać. Po 3 kolejnych stwierdziliśmy
zgodnie, iż czas chyba podkręcić stężenie alkoholu w organizmie i udaliśmy się do stoiska, gdzie serwowano Jegemajstra. Tam
niestety splamiłem swój honor mężczyzny, gdyż, jak to kiedyś śpiewał pewien
popularny w moich kręgach wykonawca „Pyta kelner co ma podać, mówię „trzy
piwa”. Patrzę a ten pierdolony przyniósł tylko dwa…”. Tak też było, barmanka
nie wiedziała ile to „czy”, czy inny chuj i usłyszała ode mnie, że jest tępą kurwą. Ja jebie jaki wstyd był następnego
dnia, bałem się tam kupować haha! No chuj, ja zazwyczaj kulturalny chłopak
jestem no, ale mnie poniosło.
Behemoth zgromadził tradycyjnie w pizdę
ludzi, którym ich show się zapewne podobał. Jest to jakby nie patrzeć nasz
zespół exportowy, ale mnie to kompletnie nie rusza. Wizualnie nic im nie
brakuje, są ognie, pentagramy, fikuśne mikrofony, czyli w sumie to, co metalowa
gimbaza uwielbia, a to chyba do takich odbiorców kierowana jest ta muzyka. A
niech się bawią, mi to nie przeszkadza. Adaś wiedział kogo i kiedy puknąć, by
zaistnieć jako celebryta i nikt mi nie powie, że to się nie przekłada obecnie na pozycję zespołu. Życzę
powodzenia. Żenada festiwalu? Myślę, że tak. Mowa
o Carpathian Forest. To, że Nattefrost chwil parę przed występem przechadzał
się (yyyy, no tak w ogólnym tego słowa znaczeniu) chwiejnym krokiem puszczając
pawia pod murem jeszcze niczego nie skreślało, bo znam zawodników którzy pod
wpływem potrafią zagrać wyjebisty gig. Jednak kiedy Norwedzy zaczęli grać a ten
jebaniec cały występ kompletnie spierdolił swoim skrzeczeniem, udawanym
krzykiem czy jakkolwiek by to nazwać, byle nie blackmetalowym wokalem, to ja
podziękowałem. Zataczał się przy tym na scenie i miałem wrażenie, że zaraz
skona. Żal było patrzeć a tym bardziej słuchać. Nie wiem, nie widziałem tam
Edlunda, ale może jeszcze gdzieś zalegał po zeszłorocznej edycji i chłopaki się
zgrali.
Na szczęście mój absmak został wkrótce
wynagrodzony przez łysych z Dead Congregation. O wielki Allahu o małym kutachu, jak ci kolesie dojebali do pieca, to jeno
iskry leciały we wszystkie strony. Ciężar tej muzy plus totalne zaangażowanie
sceniczne muzyków to w zasadzie wszystko czego można oczekiwać po deathmetalowym koncercie. Tak jak w przypadku Sadistic Intent – cokolwiek by nie zagrali, urywałoby łeb.
Zmęczenia odeszło i znów zachciało się człowiekowi pomachać dyńką. Rozpierducha na maxa. Jedyne co
mi nie pasowało, to fakt, iż Grecy tym razem zagrali na głównej scenie. Nie, że
im się nie należało, jednak uważam, że na namiotowej lub orientalnej ich występ
wypadłby jeszcze lepiej. Oj, ciężko było się podnieść po tym uderzeniu. A
czekał nas jeszcze zespół, który ze względów osobistych lubię ponadprzeciętnie.
Malokarpatany, pijaki jebane, w nieco
odmienionym składzie zakończyli wieczór nieco bardziej heavymetalowym akcentem,
gdyż skupili się na drugiej płycie i dokonali tego aktu w sposób precyzyjny,
niczym chirurg nacinający zrośnięty napletek (nieświęty? Chrystusa?).
Pośpiewali kołysanki po słowacku, postroili głupie miny, pozamiatali tak, że
brutalowe sprzątaczki nie miały nic do roboty. I przyznać trzeba, że nasi
południowi sąsiedzi byli totalnym przeciwieństwem Nattefrosta, gdyż przed
gigiem spoiliśmy się ciężko napojami wszelkimi, a oni jednak dali radę.
Miszcze! Że tak dodam – Vlado! Ty chuju! Droga powrotna na pole namiotowe jest
dla mnie do dziś niczym Latający Holender …
SOBOTA
Kto do chuja sobie wymyślił, żeby
Coffins grało o godzinie 11:00? No na pewno nie ja, gdyż o tej porze normalny człowiek kąpie się w rzeczce. Czy nie? W każdym razie
słuchając z oddali, niczym sławny Mariusz zza ściany, wychwyciłem, że zagrali „Dethroned
Emperor”. Trochę żal, bo chciałem zobaczyć kitajców z bliska.
W porze poobiedniej na scenie pojawił
się Origin i był to wielce nietypowy gig. Mianowicie, goście sprzedali gdzieś
swojego basistę, chyba za paczkę fajek, i nie miał kto im uzupełniać sekcji
rytmicznej. Wzięli więc dowcipnisie jakiegoś kolesia spod sceny, co by z nimi
poudawał, że gra. Zwycięzca konkursu „Nie mam talentu” wytrzymał z nimi z 2-3
kawałki, po czym się zawinął. Jak mógł zabrzmieć zespół grający taką muzykę bez
basu? No domyślcie się sami. Ale było przynajmniej śiesznie.
Johny Hedlund, frontman następnej
bandy chuja która pojawiła się na głównej scenie, za każdym razem gdy go widzę waży więcej. Ja nie wiem czy to jakaś specjalna
dieta dogrubiająca, czy może chłop jest antyveganem, jeden chuj. Gdyby jednak
rozmiar frontmana przekładał się na kondycję koncertową, to byłbym kontent. Unleashed
zagrali, owszem, z jajem, jednak było to tak do bólu przeciętne, że aż mi się
nie chce o tym pisać. Nie, no, brawo, tym razem cofnęli się nawet do kawałków z
debiutu, bo zagrali „Before the Creation of Time”, jednak zabrzmiało to jakoś
tak, no kurwa nijako. Odegrane i tyle.
Szwajcaria ostatnimi czasy płodzi
bardzo fajne zespoły. Była też okazja sprawdzić weteranów z tego kraju. Miałem
kiedyś DVD Messiah, które sprzedałem, gdyż nie mogłem tego oglądać ze względu
na wizerunek sceniczny muzyków. W roku 2018 ów wizerunek zdecydowanie się
poprawił, chłopy znów zapuścili włosy, ubrali się poprawnie ( nie jak
wspomniany Tony Chuj). No i zaczęli. Zaczęli od totalnych staroci z „Hymn To
Abramelin”, i „Extreme…”. Super, lubię te płyty, jednak u Szwajcarów zauważalny
jest nadal długoletni rozbrat ze scena i z graniem. Dla mnie te kawałki zostały
odegrane dość nieudolnie. Kiedy poleciało intro z „Choir of Horors” miałem
nadzieję, że coś się ruszy, jednak moje rozczarowanie zostało w tym momencie
jeszcze bardziej spotęgowane przez „stetryczały” wokal, który ni chuja nie
przypominał Andy’ego z najlepszych czasów. Poniekąd więc nawet ucieszyłem się,
że muszę się zawijać na wywiad z Dodecahedron, gdyż żal było tego słuchać.
Padaka. Jak chłopaki chcą jeszcze zarobić jakieś srebrniki na odcinaniu
kuponów, to powinni przynajmniej sporo poćwiczyć przed następnym występem.
Zawsze powtarzałem, że gardzę
zespołami, które mają w nazwie „AD”, „LA” czy inne ozdobniki wynikające z
faktu, iż muzycy nie potrafią dojść ze sobą do porozumienia odnośnie praw do
nazw założonych w latach 90-tych kapel.
No żenada. Jednak Nocturnus AD to w sumie jest TEN Nocturnus, gdyż Mike był twórcą zdecydowanej większości
matexu, który znalazł się na albumach „The Key” i „Thresholds”. W związku z tym
odłożyłem na bok uprzedzenia i oczekiwałem na występ śpiewającego perkusisty z
zespołem. Muszę powiedzieć, że dali radę. Może głownie dlatego, że zagrali
praktycznie cały debiut plus kilka nowych numerów, a że do „The Key” mam
ogromny sentyment, to słuchało mi się tego wybornie. Widać było, że Browning
cieszy się ciepłym przyjęciem i granie autentycznie sprawiało mu przyjemność, a
to mega szanuję. Stojący obok mnie Chudy (z takiego zespołu z Eblonga) uznał ten gig za najlepszy na festiwalu. Ja bym był jednak dość
sceptyczny wobec tej opinii, jednak przyznać należy, że było nieźle. Z chęcią
posłucham, co chłopaki stworzą na nadchodzącej nowej płycie. A jeszcze a’propos
Chudego, to gość rozbawił nas historyjką sprzed kilku lat. Spotkał bidok
chłopaków z Suffocation i chciał sobie z nimi pierdolnąć foteczke, więc
poprosił o wsparcie małż. Ta strzeliła z flesza i spoko. On potem paczy, paczy i nie wierzy – na fotce ino Frank i
ktoś tam jeszcze, a Hobbsa i Smitha ni chuja. Pyta więc małżowiny jak tą fotę
jebała, a ona mu na to „a bo jak tak staliście, to się obok jacyś murzyni
dostawili”. No kurwa, śmiechłem! Laska ma u mnie dozgonny szacun za szanowanie
białej rasy! 88!
Po Nocturnusie był w końcu czas, aby
dłużej pogadać ze znajomymi mordami, poszwędać się tu i tam, by w końcu wrócić
na scenę orientalną, gdzie montował się (dość długo trzeba przyznać)
holenderski Dodecahedron. Podczas przepytywania dryblasów (obaj wyżsi ode mnie
przynajmniej o głowę) wspomniałem, jak to zakurwiście na tej scenie wypadł rok
temu Zhrine i że nie spodziewam się aby ktokolwiek przebił występ Islandczyków.
I co? I gówno, i se wykrakałem, na szczęście. Holendrzy zaczęli od „Interlude” z drugiej
płyty, czyli utworu instrumentalnego, po czym nastąpiła taka kanonada dźwięków,
że zgubiłem majtalony. W trakcie występu blasty i totalnie wolne, klimatyczne fragmenty przewijały się
przez moją głowę, niszcząc wszelkie logicznie działające szare komórki, pozostawiając
w niej jedynie dwunastościanowe cząstki energii, eksplodujące co chwilę i
wywołujące mentalny orgazm. Po którymś kawałku podszedł do mnie Gawrones (który
nie znał wcześniej tej kapeli, a któremu ją onegdaj ostro polecałem) i powiedział krótko : „Stary, to jest
masakra!”. Natomiast moja małż, która po wywiadzie z Dode zapytała mnie : „Kto
to był? Jacyś mechanicy samochodowi?” (obaj podczas wywiadu mieli czapeczki z
daszkiem) stała z rozdziawioną papą, jakby czekała, żeby jej ktoś zapakował. Był to
zdecydowanie jeden z tych występów, które sprawiają, że człowiek cieszy się niczym piętnastolatek
z faktu, że ta muzyka sprawia mu aż taką radość. Niech ich ktoś sprowadzi do
Polski, na bank tam będę, bo jest po co.
Brutalną tradycją jest, że na koniec
festiwalu grają jacyś zamulacze. Akurat tak się zdarzyło, że jestem wielkim
fanem smutasów, którzy grali na koniec BA AD 2018, czyli Esoteric. Co prawda poczułem się nieco rozczarowany, gdy Greg przed koncertem obwieścił
mi, że zagrają tylko 2 kawałki, jednak pocieszającym był fakt, iż jeden z nich miał
być kompletnie nowy. Tak też się stało – obok flagowego już „Circle”
Brytyjczycy zaprezentowali nieznany nikomu numer z nadchodzącej wielkimi
(buhaha!) krokami płyty i trzeba przyznać, że ów kawałek niszczy. Nie liczę
już, ileż to lat czekam na nowy album, ale po tym co usłyszałem, zaczynam
niecierpliwie targać skórkę napletka.
Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki na
dużej scenie, nie pozostało nam nic innego jak skierować się „ na mesto” na
parking i ruszyć w drogę powrotną do normalnego łóżka. Przyznać neleży, że ten
wyjazd był wyjątkowy. Towarzysko było przezajebiście (dzięki zwłaszcza
Gawrones! Choć spotkało się sporo muzykantów z zagramanicy, z którymi piwko
smakowało wybornie, a i starzy znajomi nie zawiedli), a poza tym, mając na uwadze ilość
przeprowadzanych wywiadów, musiałem być relatywnie trzeźwy hehe! Oczywiście
było kilka koncertów, które niechcący ominąłem (nie wiem jakim cudem
przeoczyłem na ten przykład gig Protector), ale to już tradycja. Wszystko cuzamendokupy sprawia, że pewnie za rok, mając do
wyboru wakacje w Chorwacji i BA, znów wybierzemy to drugie. Hail Satan!
tekst - jesusatan
zdjęcia - jesusatan (te chujowe)
zdjęcia - Leszek Wojnicz-Sianożęcki (te zajebiste)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.