piątek, 5 lipca 2024

Relacja z The Last Words of Death #25

 

The Last Words of Death # 25

22.06.2024 Bydgoszcz, Over the Under

Paterna Spirituum / Buddah / Hexenaltar / Krajiny Hmly

 

Przyznam szczerze, że kiedy Maciej reaktywował cykl The Last Words of Death, nie spodziewałem się, iż przetrwa on więcej niż dziesięć edycji.  Chłop ma jednak albo łeb na karku, albo ponadprzeciętny urok osobisty, albo, może przede wszystkim, kocha podziemie i uwielbia promować mało jeszcze znane zespoły. I chyba właśnie tym swoim entuzjazmem zaraził sporą rzeszę maniaków, którzy zaczęli regularnie odwiedzać organizowane przez niego imprezy, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się niedawno edycją przypominającą pijącym, że prawdziwych „małpek” w monopolowym już nie ma. Nie o alkoholu jednak maiło być, nawet jeśli ten zazwyczaj nierozerwalnie łączy się, przynajmniej dla mnie, z muzyką live. Zatem edycja numer dwadzieścia pięć…

Rozpoczął ją bliżej mi nie znany (to ci, kurwa, niespodzianka!) Paterna Spirituum. Panowie zainstalowali sobie na stojaku kwiaty (jasne, że pogrzebowe), umalowali się w klasyczne barwy i zaczęli potańcówkę. Bardzo pozytywnie należy się w tym momencie odnieść do brzmienia. Wszystko było doskonale słyszalne, zwłaszcza sekcja rytmiczna z podbitym basem, który pulsował wyraźnie i robił mocne wrażenie. Muzyka tego, pochodzącego z rodzimego podwórka, zespołu, to zimny i jadowity black metal, osadzony głęboko w tradycji drugofalowej. Sama klasyka. Wiadomo, że odgrzewany kotlet, ale ja tam nigdy na dobre naśladownictwo nie narzekałem. A w tym przypadku nie było, naprawdę, na co. Pośmialiśmy się co prawda, gdy niektóre frazy ze sceny brzmiały jakby wokalista śpiewał „Pobite gary!!!”, no ale po to są imprezy, żeby się bawić, prawda? Chłopaki zaprezentowali się naprawdę solidnie, i trochę nawet było żal opuszczać ich występ po kilkunastu minutach, jednak umówiony byłem na wywiad z dowódcą Hexenaltar.

Kiedy wróciłem do klubu, po zdecydowanie dłuższym czasie niż planowałem, ale za to już należy winić wyjątkowo gadatliwego Mikołaja (Ta, twoja stara „świętego”), zerknąłem sobie na drugą połówkę (No i znów ten alkohol) lokalnego Buddah. Widziałem już chłopaków w akcji, więc załamania światoprzestrzeni nie oczekiwałem. Grają sobie młodzi tą mieszankę black, death i thrash metalu najlepiej jak umiom, wychodzi im to całkiem spoko, ale jednak, jak to się mówi, powyżej chuja nie podskoczą. Można na to popatrzeć, nawet potupać nóżką, ale nie porywa. Nie, żeby od razu kupa, co to to nie, bo momenty mają. Z tym, że za mało. Był nawet w pewnym momencie okrzyk, że „Slayer, kurwaaa!!!”, ale nic z tego nie wynikło, bo coveru nie uświadczyliśmy. Jeden z ostatnich numerów zabrzmiał jak jakiś punkowy cover, możliwe nawet, że takowym był, ale nie zakumałem. Zakumało natomiast kilkunastu młodych, którzy postanowili nieco pod sceną poplątać, i chwała im za to. No, żeby być totalnie szczerym, dla mnie był to band na przeczekanie, jednak nie ziewałem.

No, to Hexenaltar. Na nich tu dupę ruszyłem, mimo iż zespół ma na koncie niewiele piosenek. Błyskały zielono żółte światła, panowie prezentowali się w oldskulowych koszulkach, był mosh i płynąca ze sceny energia. Gramolili się grajki na odsłuchy w staroszkolnym thrashowym stylu, machali włosem… I tylko brzmienie nieco kulało, bo linie gitarowe niezaprzeczalnie się nakrywały i zlewały. Stąd też można powiedzieć, biorąc pod uwagę prezentację sceniczną, że Hexenaltar zagrali koncert, niczym za wspaniałych lat dziewięćdziesiątych. Czyli wizualnie super, brzmieniowo – im głośniej, tym lepiej. Nie, no może troszkę przesadzam, choć Hatzamoth wyszedł po kilku numerach narzekając, że słyszy w kółko to samo. No, nie wiem, może po prostu nie znał repertuaru, nie wnikam. Mi się w chuj podobało. Blasty przeplatane d-beatami, totalny luz, przejawiający się nie tylko w zachowaniu scenicznym, ale choćby w totalnie hardcore’owej czapeczce wokalisty i bezrękawniku Morbid Angel, dzikość w oczach i ta wyjebista, żółta gitara haha! Kolesie popijali piwko, dobrze się bawili, co zaprocentowało całkiem niezłym młynem pod koniec baletów. Takie występy ogląda się z wielką przyjemnością. Aha, i zapomniałem wspomnieć o białych Sofixach. Kult! Ludziom chyba też się podobało, bo nawet wyprosili bis, co nie zawsze się zdarza.

Gwiazdą wieczoru były słowackie Krainy Mgły. Nie będę się wypierał, że akurat pogański black metal nie jest moją broszką, to bardziej Hatzamoth się tym podnieca. Czego by jednak nie mówić, przyznać trzeba, że zespół zaprezentował się wybornie. Przynajmniej w pierwszej części występu, którą zdążyłem obczaić. Podobał mi się koszul Hellhammer na piersi wokalisty, widać, że chłopaki w oldskul tez wierzą. Co prawda, poza ruchliwym, przypominającym nieco przerzedzonego Johnego Tardy wokalistą, było mocno statycznie, lecz przyjemnie było popatrzeć, posłuchać i zapoznać się z nieznanym wcześniej bandem. Publiczność była na pewno zadowolona, bo były brawa, laski rzucały na scenę stringi i klucze do hotelowego pokoju, czy cuś…. Wokalista im za to wykrzyczał, że „Niech żyje Polska”, no legancko. W międzyczasie zdobyłem informację, że biletów sprzedało się sześćdziesiąt dziewięć, co też jest przecież piękną liczbą, aczkolwiek może niekoniecznie w kontekście imprezy. Do końca setu jednak nie dotrwałem, choć absolutnie nie ze względów estetycznych. Fanom rzeczonego gatunku Krajiny Hmly polecić mogę z czystym sumieniem, bo zespół na żywca wypada wyśmienicie.

Podsumowując… Wcale nie dziwię się, że cykl The Last Words of Death zyskuje na popularności. Tutaj można przyjść w ciemno, i zawsze zobaczy się granie na odpowiednim poziomie. Nawet jeśli nie jest to jakiś top of the top. To jest impreza robiona przez maniaka dla maniaków. Cieszy mnie, że takowi nadal istnieją, choć już mocno utraciłem wiarę. Następnym razem tez się stawię, spiję piwko, pogadam ze znajomymi, pooglądam występy, miło spędzę czas. Wszystkim nadal niezdecydowanym polecam to samo. Dziękuję za uwagę.

- jesusatan


Zdjęcia: Robert Kaźmierski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.