środa, 26 lutego 2025

Relacja z The Last Words of Death # 29

 

The Last Words of Death # 29

22.02.2025 Bydgoszcz, Over the Under

Morvudd / 2020 / Gołoledź / Afraid of Destiny

 


Nieuchronnie zbliżamy się do jubileuszowej, trzydziestej stacji The Last Words of Death. Kilka dni temu odbyła się ostatnia poprzedzająca ją edycja dwudziesta dziewiąta. Mało brakowało a bym się na nią nie załapał ze względu na szalejącą grypę. Dopadło mnie bydle i na kilka dni kompletnie rozłożyło. Skoro jednak w sobotę rano byłem w stanie ustać na nogach, stwierdziłem, że nic mnie nie powstrzyma, by w Over the Under podbić kartę obecności, zwłaszcza że obsada eventu była mocno kusząca. Co prawda moje rumakowanie miało tego wieczoru efekt uboczny, ale o tym później. Z shub niggurathem zjawiliśmy się pod drzwiami chwile przez rozpoczęciem zawodów, zatem był czas na szybkie przywitanie, papierosa i zakup napoju. Luda w tym momencie nabiło już całkiem sporo, rozstawiły się stoiska, zatem można było mówić o sporym ruchu w przedsionku.

Wieczór otworzyli młodzi chłopacy z lokalnego Morvudd. Po ich bardzo solidnej demówce strasznie byłem ciekaw, jak też zaprezentują się na scenie. Powiem szczerze, beż żadnego koloryzowania – ich występ bardzo mocno mnie zaskoczył. W pozytywnym znaczeniu, rzecz jasna. Przede wszystkim, wbrew temu, czego się spodziewałem, muzycy wyszli na scenę  kompletnie „na golasa” jeśli chodzi o mejkapy czy gadżety. Dominowała za to gotycka czerń, i tylko wokalista odziany w koszulę, z kapeluszem na głowie, kojarzyć się mógł (przy odrobinie wyobraźni) z Carlem McCoy’em. Przy wypuszczonym dymie i zimnych światłach, w bardziej klimatycznych partiach, duch Fields of the Nephilim faktycznie chwilami zaznaczał w tym występie swoją obecność, choć znając życie, był to przez Morvudd efekt niezamierzony. Podobnie jak uderzający mnie klimat starej Katatonii. Bo młodzi zagrali sporo nowych kawałków, które, w odróżnieniu od wspomnianej demówki, zdecydowanie bardziej idą w klimat niż surowiznę (aczkolwiek fragmentów zdecydowanie ostrzejszych kilka też się przewinęło). Była to zatem swoista mieszanka melodii i szorstkości w idealnym połączeniu. Chłopaki zagrali koncert na pełnym wczuciu, widać było, że przeżywają to, co z nich wypływa, jednocześnie nie silili się na „złe dusze”, tylko zdecydowanie byli sobą. W moich oczach dodało im to przynajmniej 2 levele do wiarygodności. A ich występ uświadomił mnie, że Morvudd rozwijają się w dobrym kierunku. Chyba nawet lepszym, niż się spodziewałem. Wielkie brawa!

Na koncert 2020 czekałem najbardziej. Przede wszystkim dla tych trzydziestu minut zjawiłem się w klubie. To, czego byłem świadkiem przerosło jednak moje najśmielsze oczekiwania. Dwóch kolesi, ubranych w białe dresy, wyszło na scenę, w białych kominiarkach, w przypadku perkusisty poplamioną płynącymi z oczy krwawymi łzami, i dojebali do pieca tak, że mi dosłownie spadły galoty. Zagrać koncert w dwójkę i zabrzmieć rewelacyjnie potrafią nieliczni. Do tej pory myślałem, że takim wzorem jest dobrze nagłośniony Bolzer. W minioną sobotę top listę musiałem jednak zaktualizować, bowiem to jak zabrzmiał 2020 to było mistrzostwo świata. Niech dowodem tego będzie fakt, że słuchając kawałków z „Konwulsje”, wyłapałem na żywo  więcej smaczków niż podczas odsłuchu oryginalnych nagrań z taśmy. No chyba, że kolesie swoje numery w międzyczasie urozmaicili. Generalnie widać było, że 2020 trzymają się linii „w chuju mamy”. Wokalista stanął bokiem do publiczności i wykrzykiwał swoje „Pluje na ciebie, chuju!” do ściany. Można było odnieść wrażenie, jakby publiczność była im niepotrzebna, jakby grali totalnie intymną próbę w zapleśniałej piwnicy. Chwilami waliło z tych kompozycji totalna Norwegią, gdzie indziej Kanadą, lecz duet czarował też francuskimi dysonansami, najprawdopodobniej pochodzącymi z nadchodzącego pełniaka, który to chłopaki pomału kombinują. Zaskoczyła mnie, i to mocno, gra perkusisty. Patrząc na Igora na żywo, szczęka może opaść na glebę. I znów nie wiem, czy to efekt ewaluacji kawałków, o której chłopaki wspominali podczas udzielonego mi jakiś czas temu wywiadu, czy wyostrzonej percepcji i świetnemu brzmieniu. Co by nie gdybać, jedno wam powiem. Koncert 2020 był dla mnie, nawet biorąc pod uwagę bardzo silną konkurencję, jednym z najlepszych, i to takich zaliczających się do ścisłej trójki, koncertów w całej historii cyklu The Last Words of Death. Absolutna petarda! Jeśli ich pełniak, który się ponoć robi, będzie tak dojebany jak te numery na żywca, to ja szykuję pampersa.

Po chwili przerwy zrobiło się ślisko, bo deski pokryła Gołoledź. Była to kolejna, po bydgoszczanach, ekipa, która podczas występów nie sili się na stylowy image czy strojenie groźnych min. W stu procentach nadrabia to jednak samą muzyka. A tej słuchało się wyśmienicie, tym bardziej, że dźwiękowiec po raz kolejny spisał się na medal. Waliło ze sceny klimatem północy, lecz w sposób dość oryginalny. Zielonogórzanie okraszają bowiem swoje kompozycje crustowymi naleciałościami, co, zwłaszcza na żywo, zdecydowanie zachęca do zabawy. Publiczność tego wieczora niezbyt była jednak skora do tańców, i poza nielicznymi pląsami wolała występy oglądać na spokojnie. Zespół zaprezentował tego wieczora także kilka nowych kompozycji, zwiastujących nie gorszy materiał niż debiutancki „Gołoledź”. Można powiedzieć, że po raz kolejny zostało udowodnione, że wygląd sceniczny w konfrontacji z dobrą muzyką staje się sprawą drugoplanową, bo Gołoledź dali naprawdę wyśmienity szoł i nikt nie mógł czuć się nawet w najmniejszym stopniu rozczarowany.

No cóż, na tym występie balety się dla mnie skończyły, gdyż z lekka przeszarżowałem ze środkami, którymi to częstowali koledzy z 2020. Jednak aby taki motocross uprawiać, potrzebne jest zdrowie, a mój organizm najwyraźniej nie do końca był na to gotowy. Podziękowałem zatem pięknie, i dzięki uprzejmości wspomnianego na wstępie towarzysza dość szybko znalazłem się w domowym azylu. Słyszałem jednak opowieści, iż Włosi też dupy nie dali a publiczność bawiła się fantastycznie.

Podsumuję krótko, bo w zasadzie nic odkrywczego do głowy mi nie przychodzi. Maciej po raz kolejny zorganizował imprezę na najwyższym poziomie, idealnie wręcz nagłośnioną (pod tym względem ekipa The Last Words of Death naprawdę opanowała swój fach niemal do perfekcji) i prezentującą doborową stawkę zespołów. Zespołów może i niezbyt jeszcze szerszemu gronu znanych, ale taka chyba jest idea tego przedsięwzięcia – promować to, co podziemie skrywa, co prezentuje wysoką wartość, a często przechodzi gdzieś obok niezauważone. Cieszy też fakt, iż dopisała tym razem publika, bowiem ponad sto pięćdziesiąt sprzedanych biletów to na pewno wynik, który może motywować do dalszego działania. Już za dwa miesiące do Over the Under zawita między innymi Pandemonium. Mam nadzieję, że i tym razem będą powody do zadowolenia i świetnej zabawy. Widzimy się!

- jesusatan


Zdjęcia: Robert Kaźmierski

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.