Offence / Anima Damnata / Witchmaster / Blasphemy / Throneum @ Black
Silesia III
08.06.2018
Gród rycerski pod Byczyną
Któregoś
pięknego dnia znajomy wysłał mi sms-a o treści ‘Wiesz że w czerwcu będzie w Polsce Blasphemy?’. Pierwsze co pomyślałem, to że zapewne jebnął się i
strzelił literówkę bo na bank chodziło mu o jakiś Vader albo Behemoth.
Straciłem już bowiem wszelkie nadzieje, że kiedykolwiek znajdzie się jakiś
maniak pragnący zorganizować w naszym kraju koncert zespołu widniejącego na
mojej bardzo krótkiej liście pod tytułem ‘Jak przyjadą - idę na kolanach’. Po
szybkim sprawdzeniu owej informacji w internecie okazało się, że takim
właśnie maniakiem jest Michał organizujący w tym roku po raz trzeci Black
Silesia Festival. W mojej głowie natychmiast włączył się red alert, gdyż
wspomniany człowiek znany jest z tego, że raczej nie rzuca słów na wiatr i jak mówi, że dyma Jenna’e Jameson
to tak właśnie jest.
Po szybkich
rozmowach ze znajomymi zmontowałem zatem ekipę ludzi oddanych wojennemu
metalowi, gotowych wybrać się ze mną na zadupie, które ciężko było nawet
znaleźć na mapie. Kilka miesięcy to jednak szmat czasu, z upływem którego
wspomniana ekipa zaczęła topnieć z różnych względów. Ostatecznie okazało się,
że Blasphemy to zespół dla ludzi, którym z wiekiem być może rdzewieją już żyły,
ale pod tą rodzą nadal płynie metal, a nie dla ministrantów. No chyba, że
szukałem w złej parafii. Konkludując - pojechałem sam. Przy okazji dodam,
że los się do mnie uśmiechnął, gdyż wejściówkę na festiwal wygrałem od
sympatycznych dżentelmenów z 7Gates, co oczywiście było obiektem kpin ze strony
wspomnianych wcześniej ministrantów, osądzających mnie o kolesiostwo. A opłatek
im do papy …
Po około 4
godzinach jazdy i dotarciu do grodu pod Byczyną okazało się że jest to miejsce
wyjątkowo piękne, nadające się idealnie do sonicznej dewastacji. Nie będę się
jednak rozpływał nad pięknem natury. Kto chce, za rok przyjedzie i obejrzy
sobie sam …
Wchodząc na
teren festiwalu usłyszałem głośne wołanie ‘Koooooszulki kooooooszulki świeżo
prasowane! Płyyyyyty płyyyyty kompaktowe! Promocja! 15% drożej dla posiadaczy
biletów!’... Natychmiast rozpoznałem mordzię, która tak głośno się darła. To
Mint we własnej osobie zachwalał wystawione produkty. Po serdecznym przywitaniu
chłop pozwolił mi rozdawać ulotki dotyczące organizowanych przez siebie
koncertów i policzył mnie za to po promocyjnej cenie. Za każdą rozdaną
karteczkę musiałem mu zapłacić jedynie 12 gr.
Czując ulgę
w kieszeni zapragnąłem doznań typowo muzycznych Udałem się zatem pod scenę,
gdzie jako pierwszy z listy zespołów, które miałem ochotę tego dnia obejrzeć,
zamontował się Offence. Jako iż było to wczesne popołudnie, słońce napierdalało
z nieba niemiłosiernie. Skryłem się zatem w cieniu i obserwowałem co nastąpi. A
nastąpił, przy nielicznej niestety publiczności, bardzo ale to bardzo solidny
death metalowy szwedzki mordooklep. Przyznam szczerze, że z dokonaniami
wspomnianego zespołu zapoznałem się zaledwie kilka(naście?) miesięcy temu, przy
okazji wydania przez nich drugiej płyty. Do ekstraklasy im daleko, ale czasami człowiek ma ochotę posłuchać death metalu
na przyzwoitym, średnim poziomie. No i tak jak ich odbieram z płyt tak
samo odebrałem rzeczony koncert. Był to bardzo solidny rozgrzewacz. Nieliczni
podsceniczni pląsacze mogli bawić się przy dźwiękach z dwóch dużych płyt i
usłyszeć pod koniec setu dedykowany chyba specjalnie dla nich ‘Alcoholic
Solution’. Chłopaki nieźle dorzucili zatem do rozkręcającej się festiwalowej
lokomotywy. Człowiek odpowiedzialny za ów dwudniowy bajzel, a obsługujący we
wspomnianym zespole bass, przez cały set chował się za rozpuszczonymi blond
włosami. Zapewne dlatego, że gdyby ktokolwiek widząc go później
przechadzającego się po grodzie zapytał ‘ Czy to czasem nie organizator?’,
usłyszałby odpowiedź ‘Nieeee, to Earl of Doncaster’.
Po przerwie
towarzyskiej umilanej złocistym napojem i rozmowami o tym, jak to wszyscy
metalowcy są, mniej lub bardziej, gejami, wróciłem pod scenę na następny
oczekiwany przeze mnie zespół - Anima Damnata. Tu już heheszków nie było, bo ze
sceny poleciał taki ogień, że można było opalać świniaka. Co prawda początek
setu był lekko zjebany, gdyż co chwilę nie było słychać jakiegoś instrumentu.
Nie wiem, czy był tam jakiś wojskowy, który co chwile, jak przy przemówieniu
Forresta Gumpa, wyciągał kable, czy ekipa się najebała ... Fakt faktem, że w
pewnym momencie było słychać tylko perkusję, za chwilę tylko wokal … Na
szczęście wszystko szybko wróciło do normy i mogłem się delektować płynącym ze
strony totalnym nakurwem. Co prawda połowę występu przegadałem ze stojącym obok
VK’em na temat sceny nowozelandzkiej, jednak mam chyba podzielność uwagi haha!
Nawiasem mówiąc, wspomniany grubas bardzo mnie zaskoczył znajomością Polskiej
sceny. Ristekpa! Osobny szacun należy się perkusiście Anima Damnata, który cały
set grał w lateksowej masce na twarzy, przy rażącym w oczy słońcu. Jeśli zaś chodzi o
sam set, to był konkretny wpierdol. Karabin maszynowy w tle, dwumetrowiec
postury Petera Steele - Marek na froncie, a wszystko to ociekające spermą,
krwią i kałem. Na koniec bluźniercy rozjebali na scenie swoje gitary i wyjebali
je w publiczność, która stoczyła o szczątki większą walkę niż bezdomni o
ostatni słoik wody w Mad Maxie. Jak się później dowiedziałem, gitary nie były
prawdziwe, jedynie zrobione ze styropianu pomalowanego smołą, ale liczy się
efekt.
Po około
dwóch godzinach miałem niebywałą przyjemność zobaczyć zielonogórski
Witchmaster. Widziałem ich już kilka razy na scenie i za każdym kolejnym
zastanawiam się, kiedy w końcu dadzą dupy, kiedy zagrają koncert średni?
Niestety, albo raczej na szczęście, nie nastąpiło to również tym razem.
Sadomasochistyczni zboczeńcy po raz kolejny odjebali taki show że tylko
dziękować Szatanowi za to co im szepcze do ucha. Na początek poleciała
‘Trucizna’, a później starsze numery, ze sztandarowym ‘Masochistic Devil
Worship’ oczywiście. Energia ze sceny biła niesamowita. W drugiej połowie
koncertu Basti wyciągnął se bata, niczym swego czasu Borysewicz. No może sprecyzujmy
- wyciągnął pejcz, którym zaczął okładać wywleczoną przed jego oblicze grubą
babe, ubraną w lateksowy strój, z wielkimi, zwisającymi cycami na wierzchu. Każde kolejne uderzenie pejcza
zostawiało krwawy ślad na owych zwisach, ale wątpliwej urody niewieście zdawało
się to podobać i sprawiać nieziemską przyjemność. Na koniec występu wszyscy członkowie zespołu
oddali na nowo powstałe rany mocz… choć sam w sumie nie wiem, czy to się
faktycznie zdarzyło, czy to tylko moja wyobraźnia. Bo przy muzyce Witchmaster
można odpłynąć w mroczne rejony wyobraźni. Masochistic Devil Worship do chuja!
Po występie
zielonogórzan każda następna minuta wydawała się być godziną, Czekałem już bo
wiem na występ zespołu, który ukształtował mnie muzycznie na początku lat dziewięćdziesiątych.
Na Występ zespołu, którego okładkę wytatuowaną mam na żebrach. Na występ zespołu, który miał na moje życie większy wpływ, niż mój stary, gdy
spuszczał się w moją matkę 42 lata temu. Z lekkim opóźnieniem nastąpił wreszcie
ten oczekiwany przeze mnie moment i na scenie pojawili się kanadyjczycy. Nie
wiem na ile mogę być obiektywny oceniając to doświadczenie. Bo nie mogę tego
nazwać zwykłym koncertem. Blasphemy to nie tylko wizja i dźwięk. To coś
zdecydowanie więcej. Blasphemy to niemal religia. ‘Niemal’ tylko dlatego, że
wszelką religią gardzę.
Przed
festiwalem, gdy Kanadole grali próbę, Michał zapewniał wszystkich w internecie
że są w życiowej formie. Uznałem to za zwykłe pierdolenie. Jednak to, co
zobaczyłem tego wieczoru, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Blasphemy
zagrało dokładnie tak jak wyglądają. Nie było litości, powiało wojną a nad
Byczyną rozbłysł nuklearny grzyb. Około godzinny set minął niczym jebane 15
minut. Odegrali swój materiał perfekcyjnie, a zabrzmieli tak, iż mam wrażenie, że nagłośnienie festiwalu było ustawione pod
ten właśnie zespół. Powiem krótko usłyszeć w takich warunkach ‘Fallen Angel of
Doom’ i umrzeć. Jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało. Na kilka numerów
Forster założył na twarz maskę gazową, miałem wówczas nadzieję, że ktoś
wypuścić cyklon B i wszyscy dokonamy tam swego żywota. Przez około 25 lat
widziałem w swoim życiu wiele koncertów, jednak ten zdecydowanie klasyfikuje
się w ścisłej czołówce, o ile nie był to najlepszy koncert jaki widziałem. Gardzę
wszystkimi, którzy znaleźli wymówkę żeby nie przyjechać tego wieczoru do
Byczyny.
Po Blasphemy
nie było w zasadzie co zbierać ale czekał mnie jeszcze jeden koncert tego
wieczoru. Występ zespołu, który tak samo jak Blasphemy nie uznaje kompromisów w
swojej twórczości. Zespołu, który lada dzień wydaje kolejną płytę, nieco
odmienną od poprzednich ale nadal zachowaną w tym samym brudnym i obrzydliwym
stylu. Mowa oczywiście o Throneum. Ta banda chuja, podobnie jak wspomniany wcześniej Witchmaster,
nigdy nie zawodzi, bez względu na to, czy grają w małym klubie czy na dużym
festiwalu, czy nagłośnienie jest zajebiste czy totalnie do dupy. Tomek i spółka
zawsze dają z siebie wszystko i czuć w ich muzyce diabła. Nie inaczej było tym
razem. Mimo iż po Blasphemy większość fanów udała się na zasłużony spoczynek,
chłopaki z Throneum nie pierdolili się w tańcu. Szkoda tylko, że set był bliźniaczo podobny do tego, który niedawno
usłyszałem podczas ich koncertu w Poznaniu. Ci starzy wyjadacze mają w swoim
repertuarze tyle utworów, iż z miłą chęcią usłyszałbym coś innego. Ale
chuj z tym. I tak zajebiście bawiłem się przy tym co słyszałem ze sceny. Kto
poszedł spać lub pić, niech żałuje, bo opuścił naprawdę zajebisty gig.
Szczerze
mówiąc, po obejrzanych koncertach byłem tak nakręcony, że z miłą chęcią
zobaczyłbym coś jeszcze. Biorąc jednak pod uwagę fakt, iż z rana musiałem
ewakuować się z Byczyny i wracać do Bydgoszczy, udałem się do samochodu na zasłużony
spoczynek. Nie mogłem niestety uczestniczyć (proza życia) w drugim dniu
festiwalu, jednak piątkowe popołudnie i wieczór dostarczyły mi i tak
niezapomnianych wrażeń.
Na koniec
wielkie dzięki wszystkim spotkanym mordeczkom za wspólnie spędzone chwile.
Przepraszam wszystkie inne mordeczki, z którymi tym razem napić/pobawić się nie
mogłem. Taki lajf, czasem trzeba przyhamować (przez samo H). Ross Bay Cult
Eternal!
Zdjęcia: Leszek Wojnicz-Sianożęcki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.