niedziela, 17 czerwca 2018

BLAS-PHE-MY!!! BLAS-PHE-MY!!! BLAS-PHE-MY!!!


Offence / Anima Damnata / Witchmaster / Blasphemy / Throneum @ Black Silesia III



08.06.2018 Gród rycerski pod Byczyną


Któregoś pięknego dnia znajomy wysłał mi sms-a o treści ‘Wiesz że w czerwcu będzie w Polsce Blasphemy?’. Pierwsze co pomyślałem,  to że zapewne jebnął się i strzelił literówkę bo na bank chodziło mu o jakiś Vader albo Behemoth. Straciłem już bowiem wszelkie nadzieje, że kiedykolwiek znajdzie się jakiś maniak pragnący zorganizować w naszym kraju koncert zespołu widniejącego na mojej bardzo krótkiej liście pod tytułem ‘Jak przyjadą - idę na kolanach’. Po szybkim sprawdzeniu owej informacji w internecie okazało się, że takim  właśnie maniakiem jest Michał organizujący w tym roku po raz trzeci Black Silesia Festival. W mojej głowie natychmiast włączył się red alert, gdyż wspomniany człowiek znany jest z tego, że raczej nie rzuca słów na wiatr i jak mówi, że dyma Jenna’e Jameson to tak właśnie jest. 


Po szybkich rozmowach ze znajomymi zmontowałem zatem ekipę ludzi oddanych wojennemu metalowi, gotowych wybrać się ze mną na zadupie, które ciężko było nawet znaleźć na mapie. Kilka miesięcy to jednak szmat czasu, z upływem którego wspomniana ekipa zaczęła topnieć z różnych względów. Ostatecznie okazało się, że Blasphemy to zespół dla ludzi, którym z wiekiem być może rdzewieją już żyły, ale pod tą rodzą nadal płynie metal, a nie dla ministrantów. No chyba, że szukałem w złej parafii. Konkludując -  pojechałem sam. Przy okazji dodam, że los się do mnie uśmiechnął, gdyż wejściówkę na festiwal wygrałem od sympatycznych dżentelmenów z 7Gates, co oczywiście było obiektem kpin ze strony wspomnianych wcześniej ministrantów, osądzających mnie o kolesiostwo. A opłatek im do papy …

Po około 4 godzinach jazdy i dotarciu do grodu pod Byczyną okazało się że jest to miejsce wyjątkowo piękne, nadające się idealnie do sonicznej dewastacji. Nie będę się jednak rozpływał nad pięknem natury. Kto chce, za rok przyjedzie i obejrzy sobie sam …

Wchodząc na teren festiwalu usłyszałem głośne wołanie ‘Koooooszulki kooooooszulki świeżo prasowane! Płyyyyyty płyyyyty kompaktowe! Promocja! 15% drożej dla posiadaczy biletów!’... Natychmiast rozpoznałem mordzię, która tak głośno się darła. To Mint we własnej osobie zachwalał wystawione produkty. Po serdecznym przywitaniu chłop pozwolił mi rozdawać ulotki dotyczące organizowanych przez siebie koncertów i policzył mnie za to po promocyjnej cenie. Za każdą rozdaną karteczkę musiałem mu zapłacić jedynie 12 gr.


Czując ulgę w kieszeni zapragnąłem doznań typowo muzycznych Udałem się zatem pod scenę, gdzie jako pierwszy z listy zespołów, które miałem ochotę tego dnia obejrzeć, zamontował się Offence. Jako iż było to wczesne popołudnie, słońce napierdalało z nieba niemiłosiernie. Skryłem się zatem w cieniu i obserwowałem co nastąpi. A nastąpił, przy nielicznej niestety publiczności, bardzo ale to bardzo solidny death metalowy szwedzki mordooklep. Przyznam szczerze, że z dokonaniami wspomnianego zespołu zapoznałem się zaledwie kilka(naście?) miesięcy temu, przy okazji wydania przez nich drugiej płyty. Do ekstraklasy im daleko, ale czasami człowiek ma ochotę posłuchać death metalu na przyzwoitym, średnim poziomie. No i tak jak ich odbieram z płyt  tak samo odebrałem rzeczony koncert. Był to bardzo solidny rozgrzewacz. Nieliczni podsceniczni pląsacze mogli bawić się przy dźwiękach z dwóch dużych płyt i usłyszeć pod koniec setu dedykowany chyba specjalnie dla nich ‘Alcoholic Solution’. Chłopaki nieźle dorzucili zatem do rozkręcającej się festiwalowej lokomotywy. Człowiek odpowiedzialny za ów dwudniowy bajzel, a obsługujący we wspomnianym zespole bass, przez cały set chował się za rozpuszczonymi blond włosami. Zapewne dlatego, że gdyby ktokolwiek widząc go później przechadzającego się po grodzie zapytał ‘ Czy to czasem nie organizator?’, usłyszałby odpowiedź ‘Nieeee, to Earl of Doncaster’.


Po przerwie towarzyskiej umilanej złocistym napojem i rozmowami o tym, jak  to wszyscy metalowcy są, mniej lub bardziej, gejami, wróciłem pod scenę na następny oczekiwany przeze mnie zespół - Anima Damnata. Tu już heheszków nie było, bo ze sceny poleciał taki ogień, że można było opalać świniaka. Co prawda początek setu był lekko zjebany, gdyż co chwilę nie było słychać jakiegoś instrumentu. Nie wiem, czy był tam jakiś wojskowy, który co chwile, jak przy przemówieniu Forresta Gumpa, wyciągał kable, czy ekipa się najebała ... Fakt faktem, że w pewnym momencie było słychać tylko perkusję, za chwilę tylko wokal … Na szczęście wszystko szybko wróciło do normy i mogłem się delektować płynącym ze strony totalnym nakurwem. Co prawda połowę występu przegadałem ze stojącym obok VK’em na temat sceny nowozelandzkiej, jednak mam chyba podzielność uwagi haha! Nawiasem mówiąc, wspomniany grubas bardzo mnie zaskoczył znajomością Polskiej sceny. Ristekpa! Osobny szacun należy się perkusiście Anima Damnata, który cały set grał w lateksowej masce na twarzy, przy rażącym w oczy słońcu. Jeśli zaś chodzi o sam set, to był konkretny wpierdol. Karabin maszynowy w tle, dwumetrowiec postury Petera Steele - Marek na froncie, a wszystko to ociekające spermą, krwią i kałem. Na koniec bluźniercy rozjebali na scenie swoje gitary i wyjebali je w publiczność, która stoczyła o szczątki większą walkę niż bezdomni o ostatni słoik wody w Mad Maxie. Jak się później dowiedziałem, gitary nie były prawdziwe, jedynie zrobione ze styropianu pomalowanego smołą, ale liczy się efekt.


Po około dwóch godzinach miałem niebywałą przyjemność zobaczyć zielonogórski Witchmaster. Widziałem ich już kilka razy na scenie i za każdym kolejnym zastanawiam się, kiedy w końcu dadzą dupy, kiedy zagrają koncert średni? Niestety, albo raczej na szczęście, nie nastąpiło to również tym razem. Sadomasochistyczni zboczeńcy po raz kolejny odjebali taki show że tylko dziękować Szatanowi za to co im szepcze do ucha. Na początek poleciała ‘Trucizna’, a później starsze numery, ze sztandarowym ‘Masochistic Devil Worship’ oczywiście. Energia ze sceny biła niesamowita. W drugiej połowie koncertu Basti wyciągnął se bata, niczym swego czasu Borysewicz. No może sprecyzujmy - wyciągnął pejcz, którym zaczął okładać wywleczoną przed jego oblicze grubą babe, ubraną w lateksowy strój, z wielkimi, zwisającymi cycami na wierzchu. Każde kolejne uderzenie pejcza zostawiało krwawy ślad na owych zwisach, ale wątpliwej urody niewieście zdawało się to podobać i sprawiać nieziemską przyjemność. Na koniec występu wszyscy członkowie zespołu oddali na nowo powstałe rany mocz… choć sam w sumie nie wiem, czy to się faktycznie zdarzyło, czy to tylko moja wyobraźnia. Bo przy muzyce Witchmaster można odpłynąć w mroczne rejony wyobraźni. Masochistic Devil Worship do chuja!


Po występie zielonogórzan każda następna minuta wydawała się być godziną, Czekałem już bo wiem na występ zespołu, który ukształtował mnie muzycznie na początku lat dziewięćdziesiątych. Na Występ zespołu, którego okładkę wytatuowaną mam na żebrach. Na występ zespołu, który miał na moje życie większy wpływ, niż mój stary, gdy spuszczał się w moją matkę 42 lata temu. Z lekkim opóźnieniem nastąpił wreszcie ten oczekiwany przeze mnie moment i na scenie pojawili się kanadyjczycy. Nie wiem na ile mogę być obiektywny oceniając to doświadczenie. Bo nie mogę tego nazwać zwykłym koncertem. Blasphemy to nie tylko wizja i dźwięk. To coś zdecydowanie więcej. Blasphemy to niemal religia. ‘Niemal’ tylko dlatego, że wszelką religią gardzę.


Przed festiwalem, gdy Kanadole grali próbę, Michał zapewniał wszystkich w internecie że są w życiowej formie. Uznałem to za zwykłe pierdolenie. Jednak to, co zobaczyłem tego wieczoru, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Blasphemy zagrało dokładnie tak jak wyglądają. Nie było litości, powiało wojną a nad Byczyną rozbłysł nuklearny grzyb. Około godzinny set minął niczym jebane 15 minut. Odegrali swój materiał perfekcyjnie, a zabrzmieli tak, iż mam wrażenie, że nagłośnienie festiwalu było ustawione pod ten właśnie zespół. Powiem krótko usłyszeć w takich warunkach ‘Fallen Angel of Doom’ i umrzeć. Jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało. Na kilka numerów Forster założył na twarz maskę gazową, miałem wówczas nadzieję, że ktoś wypuścić cyklon B i wszyscy dokonamy tam swego żywota. Przez około 25 lat widziałem w swoim życiu wiele koncertów, jednak ten zdecydowanie klasyfikuje się w ścisłej czołówce, o ile nie był to najlepszy koncert jaki widziałem. Gardzę wszystkimi, którzy znaleźli wymówkę żeby nie przyjechać tego wieczoru do Byczyny.


Po Blasphemy nie było w zasadzie co zbierać ale czekał mnie jeszcze jeden koncert tego wieczoru. Występ zespołu, który tak samo jak Blasphemy nie uznaje kompromisów w swojej twórczości. Zespołu, który lada dzień wydaje kolejną płytę, nieco odmienną od poprzednich ale nadal zachowaną w tym samym brudnym i obrzydliwym stylu. Mowa oczywiście o Throneum. Ta banda chuja, podobnie jak wspomniany wcześniej Witchmaster, nigdy nie zawodzi, bez względu na to, czy grają w małym klubie czy na dużym festiwalu, czy nagłośnienie jest zajebiste czy totalnie do dupy. Tomek i spółka zawsze dają z siebie wszystko i czuć w ich muzyce diabła. Nie inaczej było tym razem. Mimo iż po Blasphemy większość fanów udała się na zasłużony spoczynek, chłopaki z Throneum nie pierdolili się w tańcu. Szkoda tylko, że set był bliźniaczo podobny do tego, który niedawno usłyszałem podczas ich koncertu w Poznaniu. Ci starzy wyjadacze mają w swoim repertuarze tyle utworów, iż z miłą chęcią usłyszałbym  coś innego. Ale chuj z tym. I tak zajebiście bawiłem się przy tym co słyszałem ze sceny. Kto poszedł spać lub pić, niech żałuje, bo opuścił naprawdę zajebisty gig.

Szczerze mówiąc, po obejrzanych koncertach byłem tak nakręcony, że z miłą chęcią zobaczyłbym coś jeszcze. Biorąc jednak pod uwagę fakt, iż z rana musiałem ewakuować się z Byczyny i wracać do Bydgoszczy, udałem się do samochodu na zasłużony spoczynek. Nie mogłem niestety uczestniczyć (proza życia) w drugim dniu festiwalu, jednak piątkowe popołudnie i wieczór dostarczyły mi i tak niezapomnianych wrażeń.

Na koniec wielkie dzięki wszystkim spotkanym mordeczkom za wspólnie spędzone chwile. Przepraszam wszystkie inne mordeczki, z którymi tym razem napić/pobawić się nie mogłem. Taki lajf, czasem trzeba przyhamować (przez samo H). Ross Bay Cult Eternal!

Tekst: jesusatan
Zdjęcia: Leszek Wojnicz-Sianożęcki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.