sobota, 31 marca 2018

Relacja z gigu by jesusatan


VOIDHANGER / ANIMA DAMNATA / DEMONOMANCY / ARKHON INFAUSTUS
29.03.2018 – Poznań “U Bazyla“


            Jeszcze na dwa dni przed pierwszym z trzech zaplanowanych w naszym kraju koncertów czterech skoczni nie miałem absolutnie w planach wyjazdu do oddalonego o jakieś 140 km od Bydgoszczy Poznania. Tak się jednak sprawy ułożyły, że dosłownie w ostatniej chwili udało mi się uzyskać od Pana Mintaja pozwolenie na wjazd „na krzywy ryj”, więc stwierdziłem, że namówię starego druha Waldemara, aby nie jechał dzień później do Łodzi, tylko łaskawie wykonał usługę przewozu osób, dwóch + on sam, w kierunku zachodnim od miejsca naszego zamieszkania. Jako że Waldka nikt nie lubi i wszyscy go wytykają palcami gdziekolwiek się pojawi, uradował się niezmiernie i nawet nie zażądał za przewóz więcej, niż zapłaci za paliwo. No i żeśmy byli pojechali…

Osobiście najbardziej zależało mi, by zobaczyć naszych rodzimych sportowców, bo to zaraz po Piotrze Żyła (Żyle? Jak to się, kurwa, odmienia, czy nie?) ścisła czołówka na obecnym rynku zawodniczym. Trochę więc musieliśmy po drodze przygazować, i mimo iż robiliśmy to każdy w innym tego słowa znaczeniu, pod Bazylem pojawiliśmy się dosłownie 15 minut przed 19:00, czyli godziną rozpoczęcia zawodów. Te rozpoczęły się z kilkominutowym zaledwie opóźnieniem, co pozwoliło mi na zakup w międzyczasie płyty kompaktowej na stoisku u sympatycznego sprzedawcy z brodą. 


Pierwsi na belce pojawili się skoczkowie cierpiący podobnież na jakieś bule (proszę mnie nie poprawiać, prezydenci umiom lepiej w ortografię niż przeciętny Wiśniewski!) i zażywający przez to bez przerwy PanAdolf członki (w oczy bym im tego nie powiedział chyba) Voidhanger. W dupie mam, co oni biorą, dla mnie liczy się muzyka, a i w zeznania farmaceuty też nie zawsze jest warto wierzyć do końca. Bez zbędnego pierdolenia o tym jaka piękna dziś pogoda i ptaszki śpiewają, zakurwili „Dark days of the soul / Death wish”, czyli dwa pierwsze kawałki z najnowszej płyty, którą to nota bene polecam, czy też wręcz nakazuję zakupić każdemu szanującemu się bardziej niż bułgarska kurwa metalowcu. Zaraz potem nastąpił dzień szarańczy i dalej przekrojowo z zahaczeniem o debiut włącznie, a zabrzmiało to wszystko wręcz idealnie, biorąc pod uwagę bazylowe warunki. Ogień buchający ze skoczni sprawił, że postanowiłem potańcować co nieco w przestrzeni zarezerwowanej dla tych, którzy zabawy pragną jak kania dżdżu. Jakiemuś dryblasowi nie podobał się chyba mój entuzjazm, gdyż próbował mnie w morderczym uścisku cisnąć o glebę, co mu się na szczęście nie udało i po kilku próbach sobie odpuścił. Voidhanger natomiast pozamiatał doszczętnie i mogę sobie subiektywnie stwierdzić, że był to w zasadzie występ wieczoru.


Chwilę musieliśmy poczekać, gdyż warunki atmosferyczne, zwłaszcza wiejący coraz silniej wiatr (choć, cholera, we mnie wiał jakby bardziej niż w innych) zmusił sędziego do wstrzymania konkursu na kilka minut. Na szczęście kwadrans dalej mogliśmy podziwiać kolejnego polskiego reprezentanta w osobie Anima Damnata. Ten zboczony sportsmen w sumie gówno zaprezentował. Gówno, krew, spermę, Szatana i totalną anihilację mówiąc dokładniej. Nawet napis za plecami miał coś w tym stylu. AD zagrała te swoje „szitowe” numery w najohydniejszy sposób z możliwych i brakowało mi jedynie na scenie GG Allina, który by napierdalał w zgromadzonych w klubie w liczbie około 124 maniaków kałem, im rzadszym tym lepiej, bo się zajebiście rozbryzguje. Gdy grali numery z jednej z najlepszych polskich płyt roku ubiegłego (nie, to nie jest subiektywna opinia tym razem, to fakt!) przeplatane wcześniejszymi, miałem wrażenie jakby mi się ktoś spuszczał na twarz a z anusa pociekła posoka. No poczułem się jak kurwa wykorzystana (cicho, wymyśliłem nowe słowo – zgangbangowana, o!) przez hordę murzynów z wielkimi pałami. Nie zabrzmiało to co prawda aż tak idealnie jak w przypadku poprzedników, nie mniej jednak „słychać wszystko było”.


Zanim zobaczyliśmy skok przedstawiciela słonecznej Italii, musiałem poratować znajomego (no bo spotykając kogoś drugi raz w życiu nie nazwę go od razu przyjacielem), gdyż z nadmiaru emocji wzrok mu się pogorszył i bynajmniej nie miał skuteczności teleskopu Hubble’a. Poza ty pojawiły się u niego problemy niedowładu kończyn górnych, więc zapakowanie go w bluzę i kurtkę zajęło kilka dłuższych chwil. Mam nadzieję, że świeże powietrze dobrze mu zrobiło, niech mu ziemia letkom będzie… Po powrocie pod skocznię obejrzałem dość przeciętny lot bardzo przeciętnego lotnika. Na tyle był on nijaki, że postanowiłem jeszcze przed lądowaniem przemieścić się w stronę palarni, gdzie w towarzystwie Andrzeja (broń borze Dudy!) wymieniłem się płynami ustrojowymi oraz poglądami na temat obecnej kondycji sceny sportów ekstremalnych. Popłakał trochę chłop, że Tajner jest chuj i już się nie chcą z Małyszem bawić się pod skocznią, ale takie nadeszły czasy, że nastała kultura i teraz skoki się ogląda a nie uskutecznia. Wróciłem na lądowanie Włocha, jednak telemark był ledwo zamarkowany, więc i oceny najwyższe być nie mogły.

Jako ostatni zaprezentował się szanowany „w kręgach” Arkhon Infaustus. Kilka razy próbowałem sprawdzać, czymże wyjątkowym cechuje się ów zawodnik, jednak jego sposób balansowania w powietrzu jakoś nigdy mnie do końca nie przekonał, więc wiele sobie po jego próbie nie obiecywałem. No i tu się akurat minimalnie pozytywnie zaskoczyłem, bo Francuz dojebał do pieca więcej wungla niż średnia lokomotywa może przyjąć. Kilka elementów oceniłbym nawet na 10.0, lecz pojawiały się także takie, które zaczynały zastanawiać, czy lot aby na pewno dobiegnie końca. Nazw sponsorów niestety nie podam, gdyż ich nie znałem/nie zapamiętałem, kto się orientuje w klimacie, zapewne dojrzał lepiej. Mi przeszkodził coraz gęściej padający śnieg. Ogólnie na tyle średni występ, że jeszcze przed końcem ewakuowałem się wyjściem awaryjnym w kierunku auta mającego odbyć (czemu to słowo znów kojarzy mi się z Anima Damnata?) drogę powrotną bo E.T phone home!

Podsumowując konkurs w Posen – zabawa jak najbardziej  udana, pełen luz. Takie towarzyskie wypady są często lepsze niż napinka na jakieś zawody na Wielkiej Krokwi, które czasami potrafią rozczarować. Zajebiście było spotkać lub poznać nowych kibiców, których z nazwiska nie wymienię, żeby nie było, że się po jajcach liżemy i reklamę robimy.

Osobne wielkie dzięki dla, NIE-typowego tym razem Mintaja, bo pozwalał nawet wychodzić z klubu, za zaproszenie. Świetna robota stary geju!

Na krzywy ryj wszedł, ów ryj zalał, ale elegancko wszystko opisał: jesusatan.
Zdjęcia: internety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.