Bloodstock Metal 2 the
Masses
09.03.2024 Bydgoszcz, Over
the Under Pub
Dammnatorum / Blissful
Eclipse / Deathinition / Morrath / Lowtide / Dymna Lotva / Zgroza
O idei Metal 2 the Masses dowiedziałem się w sumie
przypadkowo od starego znajomego, piosenkarza zespołu Hostia. Kiedyś tam mi
wspomniał, że będą w Toruniu i będzie okazja się ponownie spotkać. Toruń mi
ostatecznie nie wypalił, ale w międzyczasie wyszło, że cykl zawita także do mnie
na podwórko. A że głód koncertowy we mnie wzmógł, bo jakiś czas już się nie
bawiłem, to dziewiątego marca spiąłem dupę i, mimo iż większość moich
koncertowych towarzyszy tym razem sobie odpuściła, wybrałem się do Over the
Under by doświadczać sonicznych przyjemności.
I tu wkraczam
Ja, mości Hatzamoth (Ta, cały na biało hie! hie! – jesusatan), starszy gajowy,
redakcyjny kolega Pana jesusatana i miłośnik wszelkiej maści ekstremalnych
dźwięków, a także bywalec koncertów w kraju i poza jego granicami. Ja także,
choć ochotę tego wieczora miałem, powiedzmy że średnią, stawiłem się w klubie Over the Under, aby
spotkać się ze starymi wyjadaczami i po raz kolejny doświadczyć potęgi mych
ulubionych dźwięków na żywo.
Na miejscu byłem punktualnie, gdyż w końcu udało mi
się zgrać terminy i za trzecim podejściem zobaczyć lokalny Dammnatorum (lepiej późno, niż wcale – Hatzamoth).
Chłopaki nagrali w pytę album, stąd też byłem ciekaw jak im idzie odgrywanie
owych utworów na żywca. No i pierwsze, spore, rozczarowanie… Na szczęście nie
muzyczne. W klubie naliczyłem dosłownie dwadzieścia trzy osoby, z czego zapewne
jakąś tam część stanowili członkowie zespołów. Bida na maksa. No ale nie moja
strata, bowiem Dammnatorum zagrało z takim zaangażowaniem, jakby występowali
przed pękającą w szwach salą. Widać było u nich szacunek dla tych co jednak
postanowili wydać kilka złotych na bilet. Poleciała spora większość „In Umbra
Mortis”, odegrana perfekcyjnie, bez najmniejszych wpadek. Co prawda trochę mnie
rozśmieszył wokalista, wzywający wielokrotnie do moshpitu, wykonując ręką gest,
jakby oczekiwał jakiegoś indiańskiego kręgu przy barierkach, ale nie wiem, może
widział poczwórnie, bo z zebranych można było co najwyżej utworzyć przedszkolne
kółeczko do „Mało nas do pieczenia chleba…” (przestań
się kolego czepiać wokalisty, wszak robił, co mógł, aby choć trochę rozruszać
nieliczną publiczność - Hatzamoth). Dobrą robotę robią maski przyodziewane
przez zespół. Każda z nich ma brodę, co sugeruje dobitnie, iż nie są oni
nowicjuszami i swój wkład w historię polskiego undergroundu mają (kto zna, ten
wie). Co by nie mówić, warto było przyjść i doświadczyć na żywo obecnego
wcielenia tych starszych panów, bo mimo wieku ogień w nich nadal płonie.
Szkoda tylko, że
Dammnatorum musiało zakończyć swój występ praktycznie w połowie ostatniego
wałka. Ja rozumiem, że eliminacje do Bloodstock (które jak dla nie są picem na
wodę, gdyż tak naprawdę wiadomo kto na tej imprezie zagra) rządzą się swoimi
prawami, ale myślę, że przerywanie zespołowi podczas grania, to delikatnie
rzecz biorąc nieporozumienie. Ktoś się chyba za bardzo przejął tu rolą
wodzireja, jednak to tylko moje prywatne zdanie.
Na Blissful Eclipse zerknąłem jedynie minut kilka.
Kompletnie nie trafiło do mnie proponowane przez nich progresywne granie. Nie
twierdzę, że jest to złe, po prostu nie moja bajka.
Pełna zgoda z
moim przedmówcą. Blissful Eclipse pokazało, że umiejętności techniczne mają
wysokie, grać naprawdę potrafią, w ich muzyce były przebłyski, które potrafiły
sponiewierać konkretnie, jednak całość absolutnie do mnie nie gadała, choć
wcale nie stronię od pokręconych, progresywno-awangardowych dźwięków.
Podobnie z następnymi w kolejce Deathinition.
Jeszcze grając typowy thrash, były w tej muzyce momenty. Ostatnio jednak zespół
mocno skręcił w kierunku Messhugah (pisze
się Meshuggah panie kolego – Hatzamoth), a to już zupełnie obce mi rejony.
Wolałem zatem oddać się przyjemności spożywania napojów rozweselających i
rozmowom z ubogim kręgiem towarzyskim.
I tu ponownie
zgadzam się z mym towarzyszem od pióra i czasami od kieliszka. Gdy Deathinition
napierdala rasowy, gęsty Thrash, co przecież potrafi doskonale, to ziemia drży
w swych posadach, jednak gdy panowie idą w stronę muzyki Mashuggah, Gojira,
Veil of Maya, czy Mastodon, to już zaczyna się ściemniać i ni chuja to do mnie
nie trafia. No i tak to było tego wieczora, podobnie zresztą, jak i na lutowym,
Metalowym Początku Roku. Szkoda, bo chłopaki naprawdę potrafią dojebać do pieca,
a wybrali jak dla mnie niezrozumiały kierunek muzycznej ekspresji. Mam
nadzieję, że ich nawrócenie nastąpi szybciej, niż później.
Morrath widziałem wcześniej już wcześniej dwa razy.
Za każdym był to solidny, wkurwiony liść na ryj. Kolesie są młodzi, parują
wręcz energią i mają naprawdę solidne strzały do zaoferowania. No i wyszli na
scenę wrzucając do pieca niczym węglowy w starej lokomotywie. Śpiewak robił
mety, machał tymi swoimi łapami i wyzywał po raz kolejny wszystkich od
skurwysynów. Cham jebany. Trochę akustyk przesadził w nagłośnieniem, bo było
„po polsku z lat dziewięćdziesiątych”, czyli im głośniej tym lepiej. Ale myślę,
że znający materiał mogli sobie na luzie dośpiewać w środku to, czego usłyszeć
się nie dało. Ludzi w międzyczasie nabiło jakoś do pięćdziesiątki, i to chyba
była ostateczna liczba obecnych. No ale wracając do pokazów. Morrath wymownie
ujawnili inspiratorów ichniej muzyki nosząc koszule Bathory, Obituary i, przede
wszystkim, Morbid Angel (Maślak, weź se jeszcze tylko pierdolnij taki krzyż jak
miał Trey i będzie git haha!), co objawiło się totalnie w zagranej na niskim
gryfie Morbidowej solówce. Był klasyczny headbanging całego zespołu, była
radość z grania. No i na koniec cover Terrorizer. Niby klasycznie, ale po raz
trzeci sprawił, że się trochę poruszałem (Ale
że gdzie, bo jakoś tego nie zarejestrowałem, no chyba że ruszaniem się nazwiemy
wycieczki do kibla, bądź na papierosa? – Hatzamoth) / (Chicho! Ja opowiadam!
Nie dostrzegłeś gestu nóżką? To dla emeryta i tak spory wysiłek. – jesusatan).
Występ mega, z jedną uwagą. Niech Ucho ogoli pachy.
Show
rzeczywiście miażdżący. Jak zawsze Morrath dojebał konkretnie i bez lizania się
po fiutach i nieogolone pachy tego, czy owego mam głęboko w dupie, gdyż to
tylko nic nie znaczący szczegół (no chyba, że ktoś jest kochającym inaczej i
odrzucają go, bądź kręcą owłosione pachy). Tak, czy owak Morrath na żywca
dokurwić naprawdę potrafi, co po raz kolejny udowodnił w Bydzi w ten marcowy
wieczór. To był rozpierdol jak się patrzy. Brawo panowie!!!
Lowtide mnie, kurwa, pozamiatał. Niby nie moja muza,
ale przypomniały mi się czasy, kiedy na Brutal Asasult wyzerował mnie Madball.
Kolesie zagrali z taką werwą, z totalnym wkurwem, że nie było co zbierać. Ich
mieszanka hard core’a z punkiem i odrobiną metalu była naprawdę w najwyższej
półki. Wyszli ubrani jak katechizm nakazuje, czyli były krótkie spodenki i
czapki z prostym daszkiem, ale groove płynący z ich piosenek był porażający.
Chłopaki skakali, śpiewak wchodził na odgłosy, cieszył papę i zachęcał do
wspólnej zabawy. Trochę to rozruszało tę przebytą pięćdziesiątkę, choć w sumie
w stopniu umiarkowanym. Dla mnie był to totalny rozpierdol, a zagrany przez
zespół cover „Roots Bloody Roots” wyszedł lepiej niż w oryginale. Pozamiatali.
Kurwa!
Rzeczywiście Lowtide pozamiatał w chuj! Jak wspominał jesusatan, to także nie
do końca moja bajka, ale ich konglomerat metalu, gęstego, ciężkiego hardcore’a
i totalnie wkurwionego Crust/Punka miał takie jebnięcie i poniewierał tak, że
nie mam pytań. No, może poza jednym. Kiedy kolejny występ w Bydgoszczy?
Dymna Lotva. Nie miałem zielonego pojęcia, czego mam
się po tym zespole spodziewać (No nie
pierdol, a mnie powiedziałeś, że ich ostatnie płyta jest ciekawa? – Hatzamoth),
a ich twórczość sprawdziłem dosłownie piętnaście minut przed wyjściem z domu (Panie Hatzamoth, doczytaj Pan zdanie do końca przed
wrzuceniem dopiski. – jesusatan). Zostałem totalnie pozamiatany. I to pod
każdym względem. Zespół wszedł na scenę, i jak zaczęli grać, to mi dosłownie
majty spadły do kostek (serio, ja
pierdolę, szkoda że tego nie widziałem? – Hatzamoth). Depresyjny black
metal nie jest moim ulubionym gatunkiem muzycznym, jednak przy dźwiękach
płynących ze sceny poczułem się malutki (tak
więc od teraz będziesz się nazywał jesusatan malutki – Hatzamoth).
Minimalne światła idealnie akompaniowały muzyce Białorusinów, choć jej
największym atrybutem był niepowtarzalny klimat. Nie tylko budowany przez
bardzo atmosferyczne melodie czy folkowe wstawki, ale przede wszystkim
potęgowany niezwykle emocjonalnym głosem Kaśki. Kto mnie zna, ten wie, że u
mnie jest „baby do garów, wara od metalu” (cham!
– Hatzamoth). Tutaj niestety ściągnę czapkę z głowy. Obok Hekte Zaren jest
to jeden z najsilniejszych głosów żeńskich na światowym poletku jakie było mi w
życiu usłyszeć. Ze sceny płynęły niesamowite emocje, a rzeczona panna tańcowała niczym wiedźma, po czym wiła się na
podłodze w Aaronowym stylu, tworząc niesamowity klimat pieczętujący
autentyczność emocji płynących z muzyki Dymna Lotva. Zajebisty kontrast tworzył
niewinny wianek na głowie wokalistki z jej przeraźliwym blackmetalowym
wrzaskiem, przy którym ściany pękały a tynk spadał z sufitu. A propos imidżu,
to też trzeba przyznać, że Dymna Lotva do ludzi wyszli na bogato. Były czerwone
szaty, leśne ozdobniki, drobiazgi delikatnie wprowadzające w klimat twórczości
zespołu, bardzo silnie nawiązujący do kultury i historii Białorusi. No i jeszcze
dodatkowy plus, że sobie popijali z tajemniczej butelki o kształcie bukłaka, co
spowodowało u mnie lekki ślinotok. Występ zespół zakończył motywem z gatunku
dungeon-synth, po czym zapadła ciemność i można było rozejść się do domu. Zanim
jednak, to jeszcze wspomnę, że Dymna Lotva zagrają u nas w najbliższym czasie
kilka sztuk. W chuj warto się wybrać, zapewniam.
No tak, z muzyką
Dymna Lotva niewątpliwie warto się zapoznać (zarówno z płyt, jak i na żywca),
gdyż ciekawa i intrygująca jest twórczość tej hordy. Niby wszystko oparte jest
na klasycznych, Black Metalowych podstawach, a jednak dźwięki te mają w sobie
także duże pokłady melancholii i swoisty, ludowy, ale jakże kurwa depresyjny
szlif. Gdy dołożymy do tego dbałość o wizualne aspekty występów Dymna Lotva, to
wszystko składa się w jedną, hipnotyzującą całość, którą człowiek chłonie
dosłownie wszystkimi receptorami i połączeniami synaptycznymi.Doprawdy, wyborny
był to koncert, a każda nuta, jak płynęła ze sceny podczas recitalu grupy
konkretnie orała mózgowe rabatki. Zdecydowanie było na co popatrzeć i czego
posłuchać.
A odnośnie pójścia w dom, tak właśnie uczyniłem,
gdyż będąca gwiazdą wieczoru Zgroza to dla mnie kompletne przeciwieństwo tego,
co zaprezentowała Dymna Lotva. Muzyka tego zespołu jeszcze jakoś się broni, ale
już wokale to totalna porażka. Przeżegnałem się zatem i ruszyłem marszowym
krokiem w kierunku przystanku tramwajowego by chwil kilka później spotkać się z
groźnym spojrzeniem małży, wkurwionej że na koncert się ze mną wybrać nie mogła.
A ma czego żałować, tak samo jak każdy kto pożałował pięćdziesiąt zeta na
bilet. Ja się bawiłem lepiej niż przewidywałem. Wyjebista imba!
Ja także występu
Zgroza nie przetrwałem do końca, a konkretnie zerwałem się do domu, gdy zespół
rzeźbił swój trzeci kawałek. Jakoś nie gada do mnie to, co tworzy ta grupa,
choć zaangażowania i dobrego warsztatu odmówić im nie można. Ich agresywny,
zimny, stosunkowo melodyjny Black Metal trzyma poziom i słucha się go naprawdę
dobrze, tyle że niewiele pozostaje pod czapką (przynajmniej moją), gdy horda
przestaje grać. No i ten specyficzny wokal Kyriake, którzy jedni wielbią, a
inni nienawidzą. Jej sceniczna werwa i to, co wyrabia podczas występu (wiesza
się na sznurze od mikrofonu, wije w agonii i sieje zgorszenie)(Nie pierdol, że
też się nie goli tu i tam! – jesusatan) przyciąga co prawda uwagę, jednak to
trochę za mało, aby Zgroza wryła mi się w pamięć jakoś głębiej i nie uleciała z
niej po kilku chwilach.
Zbierając więc
wszystko to razem do jednego gara, była to kolejna, wyborna impreza w klubie
Over The Under. Ma czego żałować ten, co nie był. Tym, co byli dziękuję za
wspólną zabawę i do następnego razu.
-
jesusatan / Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.