wtorek, 20 maja 2025

Relacja z koncertu Larmo / Thaw / Godflesh

 

16.05.2025 Warszawa, Progresja

Larmo / Thaw / Godflesh

 


Moja przygoda z Godflesh zaczęła się dość dawno, bowiem koło roku dziewięćdziesiątego ubiegłego stulecia, kiedy to znajomy podrzucił mi ich debiutancki krążek „Streetcleaner”. Była to wówczas muzyka dla mnie kompletnie nowa, może nie do końca  w klimatach ekstremy, której to wówczas poszukiwałem, jednak na tyle intrygująca, że materiał ten zainspirował mnie wkrótce do sięgnięcia po inne, klasyczne dziś industrialne wydawnictwa pokroju „Too Dark Park”, „Vae Solis” czy, przede wszystkim, „Eclipse” i „Disease”. I nawet jeśli rzeczony gatunek nadal nie jest dla mnie priorytetem, to jednak sentyment do niektórych wykonawców pozostał. Kiedy kilka lat temu zobaczyłem Godflesh na żywo podczas czeskiego Brutal Assault, przyrzekłem sobie, że w wersji klubowej też muszę ich sprawdzić, jak tylko nadarzy się ku temu okazja. Takowa właśnie miała miejsce w ostatni piątek, kiedy to brytyjscy weterani pojawili się w warszawskiej „Progresji”, na dodatek w towarzystwie Thaw, którzy muzycznym schematom się nie kłaniają. Nie było innej opcji jak tylko wsiąść w auto, i po trzech godzinach z haczykiem zameldować się w stolicy.

Wieczór otworzył jednak kompletnie mi nie znany Larmo. Nie sprawdzałem wcześniej co to takiego, licząc na przyjemną niespodziankę. Na scenie, za konsoletą, pojawił się facet z wąsem, i praktycznie od pierwszych minut kupił mnie po całości. Muzyka tego projektu to elektroniczny industrial, tyleż minimalistyczny co niesamowicie hipnotyzujący. Zapętlone sekwencje, przy ciężkich beatach, rozkręcały się bardzo powoli, a płynące w tle laserowe wizualizacje, obrazy zniszczonych miast, posplatanych dłoni, ludzkich i demonicznych postaci, graficznych improwizacji i cholera wie czego jeszcze, wprowadzały w tak silny trans, że można się było poczuć  niczym w gabinecie psychiatrycznym. Brzmienie ustawione było fantastycznie, tak, że żaden dźwięk nie błąkał się po, niemałej przecież, sali. W powietrzu czuć było nieprzeciętny ciężar i sączącą się chorobę, którą potęgowały wspomniane już, idealnie zgrane z dźwiękiem tła. Niemożliwym było oderwanie się od tego występu, nie tylko dlatego, że Larmo zagrał w zasadzie jeden, ponad półgodzinny kawałek (lub też umiejętnie połączył ze sobą wybrane sekwencje), ale przede wszystkim z powodu rosnącego z każdą minutą napięcia, którego ostateczną kulminację stanowiła eksplozja dźwięków zmieniająca się w soniczny chaos. Trzeba przyznać, że człowiek odpowiedzialny za Larmo to prawdziwy mistrz industrialnej ceremonii, na tyle uniwersalny i nie trzymający się zasad, że do swojego repertuaru wplótł nawet fragment „Reign In Blood”, że o samplach z powtarzanym „six six six”, nadającym całości nieco szatańskiego klimatu, nie wspomnę. Ze snu wyrwała mnie melodia pozytywki, lecz jeszcze przez dłuższą chwilę stałem w bezruchu, starając się zrozumieć, czego właśnie byłem świadkiem.

Po krótkiej przerwie, na scenie pojawili się panowie z Thaw. Przy okazji napomknę, że jeżeli chodzi o planowaną „czasówkę”, to można było tego wieczoru praktycznie nastawiać przy niej zegarek. Na ten występ też mocno ostrzyłem sobie zęby, bowiem chwilę temu, kiedy panowie grali u mnie na mieście, nie mogłem uczestniczyć w tamtym wydarzeniu z przyczyn niezależnych. Mając jednak w pamięci ich wcześniejsze koncerty, choćby u boku Furii, wiedziałem, że mogę się spodziewać czegoś dużego. Na tle wyświetlono wielkie, białe logo, które na późniejszym etapie zaszło czerwienią, i w blasku migających świateł na deski wyszło pięciu kolesi. Grając niemal w bezruchu, zaserwowali taki występ, że tylko przyklęknąć. Po raz kolejny perfekcyjnie ustawiony dźwięk powodował, że awangarda w wykonaniu sosnowiczan była prawdziwym przeżyciem, nie tylko cielesnym ale i duchowym. Przewalający się ciężar, nieustannie wibrujący w powietrzu, nawet podczas fragmentów ambientowych, bas, kosmiczne efekty i czarne sylwetki na białym tle… Znów zostałem przeniesiony gdzieś w inny stan świadomości, gdzie każdy pojedynczy dźwięk był niczym kolejna dawka narkotyku. Dodatkowo, koncert Thaw, idealnie zazębił się z Larmo, konkretnie w momencie, kiedy to ze sceny poszedł dłuższy numer elektroniczny (będący równoważnią dla bardziej blackmetalowych kompozycji, które to jakoś zawsze kojarzyły mi się ze wspomnianą wcześniej Furią, tylko inaczej pokombinowanymi). Nie tylko to było jednak wspólnym mianownikiem między obiema wymienionymi nazwami. Thaw także rozpędzali się z każdą chwilą, jakby celowo ułożyli set listę w ten sposób, by napięcie rosło jak w balonie i ostatecznie go rozerwało. Po raz drugi tego wieczoru zostałem zdmuchnięty z planszy, a przede mną był jeszcze przecież występ gwiazdy.

Pod sceną zrobiło się bardzo tłoczno, co dobitnie wskazywało, że nadszedł czas na Godflesh. Rozległ się syk, zapaliły się niebieskie światła i ponownie ze sceny uderzył industrialny beat, jakże dla Brytyjczyków charakterystyczny. Co prawda na samym początku wokal ustawiony został chyba ciut za głośno, co biorąc pod uwagę nałożone na niego efekty, powodowało, że  całość nieco się rozmywała, ale bardzo szybko niedociągnięcie to zostało skorygowane. Justin i Ben rozstawili się w skrajnej od siebie odległości, przez co można było odnieść wrażenie, jak byśmy oglądali przedziwny film w kinie niesamowitości. Wizualizacje wprowadzały w tematykę zrozumiałą chyba tylko dla fanów Lyncha, jednocześnie nie pozwalając oderwać od siebie oczu. A Godflesh grali powolnie swoje, niczym cyborgi, poruszając się mechanicznie, dzierżąc w dłoniach jedynie gitarę i bas. Po sali natomiast szalały białe strumienie światła, niczym poszukujące zbiegów reflektory. Panowie zagrali bardzo przekrojowo i bardzo… surowo. O ile ich twórczość w domowych pieleszach ma nieco cieplejszy wydźwięk, tak w tym przypadku całość zabrzmiała nad wyraz mechanicznie i antyludzko, co, przynajmniej w moim odczuciu, dodało ten muzyce jeszcze więcej mocy. Kiedy na ekranie zapłonął ogień, a muzycy zagrali „Like Rats”, myślałem, że dosłownie opuszczę ciało i przy dźwięku młoda walącego w jakieś żelastwo odpłynę do lepszego świata. Bez wątpienia był to występ na najwyższym poziomie, i kiedy wydawało się, że dobiegł końca, Brytole powrócili na scenę by odegrać dwa dodatkowe numery, chyba najcięższe z całego setu. Gdy wszystko ucichło, na ekranie pozostały już tylko płomienie. Panowie podziękowali, i… to już był naprawdę koniec. Nie można było jednak czuć niedosytu, gdyż Godflesh podarowali nam niezapomniane wspomnienia niemal półtoragodzinnego występu.

Podsumowując zatem. Wieczór szesnastego maja na zawsze pozostanie w mojej pamięci (cytując klasyka „Nie zapomnę go nigdy”). Raz, że brzmienie w przypadku wszystkich trzech aktów było niemal idealne, a dwa - oprawa wizualna. To był prawdziwy kosmos i mistrzostwo świata. Najlepszy przykład i dowód na to, że na koncerty się chodzi osobiście, a nie, słucha w domu albo ogląda w Internetach. Taka oprawa nie tylko pozwala cieszyć się koncertem w stu procentach, ale i osobiście, dogłębnie go przeżywać. Powiecie, że się rozczulam? Może i tak, bo był to dla mnie jeden z najlepszych koncertów ostatnich lat. I to przy zerowej ze wszystkich trzech stron konferansjerce. Zresztą nie jestem w tym przekonaniu osamotniony, bowiem towarzyszący mi shub niggurath też opuścił klub z rozdziawionym pyskiem.  Trzy zespoły, trzy różne wizje łączone wspólnym mianownikiem oryginalności i niesamowitego transu. Czy czegoś zabrakło? Merchu. Tylko jeden wzór koszulki Godflesh i jeden winyl, który zresztą wyprzedał się w oka mgnieniu, plus nieliczne pozycje zespołów pozostałych, to jednak trochę słabo. Liczyłem na więcej, ale narzekać z tego powodu nie będę. Dziękuję organizatorom za zaproszenie. Było warto ruszyć dupę. Wspaniały wieczór!

- jesusatan


Zdjęcia: Rafał Brzeziński / Svartheim.org

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.