czwartek, 28 kwietnia 2022

Relacja z The Last Words of Death # 12

 


The Last Words of Death # 12

23.04.2022 Bydgoszcz, Wiatrakowa Klub

Necrosys / Antiflesh / Fadheit / Rimruna

 

Jak ten miesiąc zleciał… Dopiero pisałem kilka słów o jedenastym odcinku The Last Words of Death, a tu już czarny zegar śmierci dopełnił koło na swojej trupiej tarczy i wybił północ. Ta edycja była wyjątkowa przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, skład imprezy zasilił zespół z zagranicy, choć nie był to dziewiczy tego typu wybryk, a po drugie pod klubem pojawiło się trzy-piąte załogi Apocalyptic Rites, w osobach shub nigguratha, Hatzamotha i mojej, nieskromnej. Z shub’em byliśmy nieco wcześniej, więc włączyliśmy piwo na rozruch, pomogliśmy Niemcom wrzucić graty na bekstejcz i cierpliwie czekaliśmy na mających pojawić się lada chwila na scenie weselnych grajków.

Jako pierwsi swoje umiejętności zaprezentował wrocławski Necrosys. Po pierwszym spojrzeniu na scenę myślałem, że to zespół gwiazd. Pałker wyglądał jak odchudzony Gene Hoglan a na basie prezentowała się panienka, ciut przypominająca Jo Bench. Muzycznie była to jednak zupełnie inna bajka. Maciej rzadko zaprasza na swoje zbiegowiska zespoły deathmetalowe, nad czym czasem boleję, jednak tym razem otwieracz wieczoru prezentował ten właśnie gatunek perwersji. Państwo zajebali bardzo konkretnie, zgrabnie mieszając blastowe zrywy z ostrym hamowaniem a także z wplatanymi tu i ówdzie bardziej blackmetalowymi tremolo czy nastrojowymi liniami gitary w tle. Momentami odrobinę zajeżdżało to Morbidami a w żwawszych momentach kojarzyło mi się z rodzimą Hostią, tym bardziej, że słowa wypluwane przez bujającego się niczym Barney wokalistę były w języku narodowym. Mimo iż zespół grał na jedną gitarę brzmiało to bardzo mocno i gęsto. Szkoda tylko, że poza wspomnianym wokalistą, przeskakującym z nogi na nogę, reszta brygady zachowywała się dość statycznie. Frontman miał jednak w sobie tyle charyzmy, że kiedy pod koniec nakazał dość licznie zgromadzonej gawiedzi napierdalać, mały młyn się nawet na chwilę zawiązał. Na zakończenie poleciał dla odmiany numer po angielsku, ale szczerze mówiąc te „nasze” zdecydowanie bardziej mną pozamiatały i mam nadzieję, że to były chwyty z nadchodzącego pełniaka, który to ponoć już się buduje.

Po zejściu pod klub okazało się, iż nie wszyscy się najwyraźniej dobrze bawią, bowiem jakiś zrobiony sznur mocno pyskował pod adresem mojego miasta i obsługi klienta. Miał chłopaczyna szczęście, że nie było akurat pod ręką bardziej krewkich brygadzistów niż tam obecni, bo bankowo sobotni spęd uczyniliby dla niego niezapomnianym.

W międzyczasie na deskach zameldował się pochodzący z tego samego miasta co poprzednicy Antiflesh. Panowie staroszkolnie pomalowani  i wystylizowani na biało, ewidentnie na Arkonę, zafundowali publiczności blackmetalowy rollercoaster, balansując między nagłymi przyspieszeniami i częstymi zwolnieniami, które to, według mnie, najbardziej gniotły. Było to jednak dość przewidywalne i poniekąd schematyczne, stąd też po kilku utworach ewakuowałem się na pogaduchy z obsługującym stoisko Mara Production ziomalem. Nie twierdzę jednak, iż był to słaby występ, zwłaszcza biorąc pod uwagę dość liczną kibicującą zespołowi publikę. Widać się podobało.

Następnie przyszedł czas na Fadheit. Ich poprzedniego występu w Bydgoszczy nie miałem okazji doświadczyć, jako iż przebywałem akurat na wywczasach, jednak to czego doświadczyłem kilka dni temu nieco mnie zszokowało. Łodzianie najwyraźniej wzięli dość mocny zakręt w swojej twórczości. Na bydgoskiej scenie zaprezentowali w przeważającej ilości nowe kompozycje z nadchodzącego drugiego pełniaka. Jak one brzmią? No cóż… Zniknął mrok, pojawił się, jak to wykrzyczał ze sceny wokalista „Łódzki punk rock, jazda kurwy!”. Było zatem skocznie, rytmicznie i bawiły się przy tym głównie wymienione przez śpiewaka… dziewczyny. No jechało to mocno rakenrollem, był groove, choć elementy Katatoni tez się w starszych numerach przewinęły. Miałem trochę mieszane odczucia, bo szczerze mówiąc muzyka Fadheit nie przekroczyła absolutnie granic przyzwoitości, jednak widok bijających się do niej niczym gibony lasek wywołał u mnie lekki absmak. Pogłębiały go obfite oklaski po każdym z numerów i miałem wrażenie że oto na scenę wyszedł, kurwa, Rubik. Nie mniej jednak zespół zachował chyba tak zwaną metalową postawę. Śpiewający gitarnik zaciekle uskuteczniał dzięcioła, a w pewnym momencie wykrzyczał, że „Na moją twarz pluje” i panowie pojechali patentem mocno kojarzącym mi się z Furią („Zamawianie Drugie” zostało ewidentnie zaczerpnięte), więc… pozostaje mi jedynie poczekać, aż odsłucham ten nowy matex w wersji finalnej. Co do samego koncertu, to był on decydowanie najbardziej „taneczny”, ale chuja tam, mi się mimo wszystko podobało, bo wszystko było idealnie wyważone i żywiołowe a zespół na scenie też nieco ruchu zaznał.

Deserem wieczoru był niemiecki Rimruna. Teraz powiedzcie mi, ile znacie zespołów, które potrafią na żywca zagrać w dwójkę? Wiadomo, Bolzer, może Inquisition. To powiem wam, że Wintergrimm i Hivefroid, ubrani w czarne sukienki z kapturem, też mocno dają radę. Ich zimny, śpiewany szorstko po niemiecku black, na scenie wypadł znakomicie. O wiele surowiej niż z płyt, i nawet jeśli chwilami, głównie w partiach blastujących, perkusja nieco przykrywała gitarę, to i tak nie było powodów do narzekania. Przeciwnie, oczy zachodziły szronem a stawy kostniały. Kombinacje na temat drugiej fali w wykonaniu Rimruna są na tyle interesujące, na tyle różnorodne i niejednotematyczne, że potrafią zahipnotyzować niczym norweski blizzard. Szkoda jedynie, że występ ten oglądała nieliczna, pozostała garstka niedopitków, z których niektórzy chyba pomylili d-beaty z dożynkowym graniem tańcząc radośnie pod sceną, a reszta stała tępo po bokach, jakby ni chuja nic nie rozumieli z docierających do nich dźwięków. No cóż, duet zza zachodniej granicy zagrał sztukę dla nielicznych na bardzo wysokim poziomie udowadniając, iż nie potrzeba wyszukanej scenografii, by grać prawdziwy i intrygujący black metal.

Była to zatem, ponownie, bardzo udana edycja The Last Words of Death i tylko szkoda, że publika tym razem średnio dopisała. Bo osiemdziesiąt luda to mimo wszystko poniżej kreski. In plus zaliczyłbym jednak jeszcze fakt, iż wszystkie kapele pojawiły się na scenie punktualnie, czego skrzętnie pilnował stojący w podwiązkach i strzelający z pejcza organizator. Za niecałe dwa miesiące kolejne balety. Tym razem akurat data zbiega się z istotniejszym dla mnie wydarzeniem, ale kto ma Bydgoszcz po drodze na pewno wpaść powinien, bo nie pożałuje.

- jesusatan


Zdjęcia dzięki uprzejmości:

Robert Kaźmierski / PhotoVintage


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.