czwartek, 11 września 2025

Relacja z Summer Dying Loud XVI

 

Summer Dying Loud # 16

04-06.09.2025 Aleksandrów Łódzki


Na Summer Dying Loud chciałem wybrać się po raz pierwszy już w zeszłym roku. Nie odkryję bowiem żadnej tajemnicy, że festiwal ten przez lata niesamowicie się rozwinął, i każda kolejna jego odsłona kusi składem coraz bardziej. Dwanaście miesięcy temu, z różnych powodów, mój wyjazd nie doszedł do skutku. Kiedy jednak w zapowiedziach na edycję szesnastą zobaczyłem takie nazwy jak Impetuous Ritual, Esoteric, czy, przede wszystkim, Portal, stwierdziłem, że przybędę do Aleksandrowa Łódzkiego choćby na kolanach. Nie jest bowiem tajemnicą, że Australijczycy to od lat mój ścisły top (o ile nie jego szczyt) jeśli chodzi o black/death metalowe granie. Uwielbiam ich płyty, i znam praktycznie na pamięć. Natomiast zobaczyć ich na żywo nigdy nie miałem okazji. Zabukowałem zatem urlop i niecierpliwie odliczałem miesiące, tygodnie, dni…

W końcu, szóstego września roku bieżącego, dotarliśmy z niezastąpionym kompanem, Panem Ziemniakiem, na miejsce. Od razu organizatorzy załapali pierwszy plus, bowiem pole namiotowe usytuowane jest w lasku. A to gwarantuje, że człowiek nie będzie musiał się, w razie ataku słońca, ewakuować z namiotu o ósmej rano. Z tą pogodą to akurat tym razem było nieco w drugą stronę, ale o tym później.

Po szybkim browarku ruszyliśmy na krótki rekonesans, zaglądając przy okazji pod scenę, gdyż tam swoje patologiczne piosenki zaczynał Sznur. Tym razem było ich na scenie aż sześciu. Widać firma dobrze płaci, to i chętnych do brania udziału w tym przedsięwzięciu przybywa. Tradycyjnie „Anielski Orszak” na wstęp, a potem panowie, ubrani w sposób, który wielu blackmetalowych ortodoksów mierzi, zagrali przekrojowo kawałki ze swoich dotychczasowych płyt, z naciskiem na ostatnią. Brzmienie ustawione było nieco koślawo, bo na wprost sceny bez zarzutu, natomiast po bokach już niekoniecznie. Między kawałkami leciały sample z Radio Maryja czy cuś, w tle jakieś lekkie wizualizacje… Ogólnie wrażenia pozytywne, choć widziałem chłopaków w lepszej formie. A może mi się już po prostu Sznur opatrzył. Poza tym ZerO faktycznie popijał „zero”, czyli jakąś źródlaną z butelki, to nie dziw, że na trzeźwo wypadło to poprawnie politycznie.

Następny miałem na liście życzeń Cancer. Brytole zaczęli pięć minut wcześniej, przez co musiałem złociste dopijać duszkiem i pędzić niczym spóźniona na autobus babcia pod scenę. Słońce, które poprzednio mocno paliło w łeb, teraz już się schowało, dzięki czemu komfort oglądania występów był większy. Trochę mnie jednak ten koncert rozczarował. Bynajmniej nie z powodu doboru piosenek, bo ten był prawilny, z większością starych szlagierów, takich jak choćby „Cancer Fucking Cancer” na czele. Bardziej z powodu bardzo miernego ruchu na scenie. W zasadzie poza gitarzystą, który namachał się nieco łbem, można by ustawić obok niego dwa manekiny, i efekt byłby podobny. Sama muzyka broniła się jednak bardzo dobrze, zatem można uznać te trzydzieści pięć minut za miło spędzony czas przy muzyce ze swojej młodości.

Potem ruszyliśmy posmakować festiwalowego browara. Trochę co prawda odstraszała cena, bo dwadzieścia ziko za butelkę, przy założeniu, że na jednej się przecież nie skończy, to chyba drobna przesada. Stąd też, jak zauważyłem, wielu „smakołyszy” złocistego rezygnowało z zakupu, przemycając przez bramki (w tym roku bardziej podobno pilnowane niż poprzednio) napoje zakupione w pobliskim sklepie. Kto na tym stracił? Odpowiedzcie sobie sami.

Wracając jednak do tego, co na festiwalu najważniejsze, czyli muzyki. Galvanizer grali w Krypcie. Jest to niewielkie pomieszczenie, oddalone nieco od sceny głównej, w budynku siedziby klubu (chyba), w pomieszczeniu po jakimś magazynie, czy coś takiego. Domyślacie się zatem, że zbyt wielu ludków się tam nie upchnie. A że publika po każdym koncercie była grzecznie proszona o opuszczenie kwadratu, a następnie wrota były ponownie otwierane dopiero tuż przed kolejnym, to zapewne sobie wyobrażacie co się działo. Tak, słowa takie jak „szturm” czy „sardynki” pasują tutaj jak ulał. Poza tym, scenicznego podwyższenia de facto w Krypcie nie ma, a jako iż jestem konusem, nie byłem nawet w stanie obczaić, czy fiński śpiewak miał tym razem na sobie piłkarskie szorty (w końcu za ścianą była zielona murawa), czy też nie. Koleś gadał natomiast trochę po naszemu (coś o polskich wariatach było), a sam koncert był naprawdę dobry. A nawet, ku mojemu zdziwieniu, znalazło się kilka metrów kwadratowych na niewielki młyn pod sceną. Brzmienie było przyzwoite, dobór kawałków wyśmienity, krótko mówiąc Galvanizer mocno mi poobijali mordę. Szkoda tylko, że duchota była coraz większa, bo klima działała na wolniejszych obrotach niż płuca kilkudziesięciu zgromadzonych dusz.

Ceremonial Bloodbath także grali na małej scenie, i tym razem było pod nią jeszcze tłoczniej. Muszę przyznać, że na żywca muzyka Kanadoli zabrzmiała surowiej niż z płyt (i wcale nie mam w tym przypadku nic do zarzucenia akustyce, choć ta, w takich warunkach, wiadomo, że od ideału mocno odstaje), chwilami prawie jak Revenge. Generalnie jednak był to totalny oldskul, acz kierownik konsoli, gdyby tylko nieco skręcił gałki na mniejszy volume, to w tej ścianie dźwięku może ludzie, którzy nie znają twórczości kapeli, też mogliby coś wychwycić. Mnie jednak bardziej drażniło co innego, mianowicie totalnie randomowo mrugające światełka. Tu można było sprawy nieco dopracować. Pod koniec setu sala mocno się przerzedziła, a mnie kanadyjski walec ostatecznie rozjechał. Bardzo dobry szoł.

Na Terrorizer wylałem już tyle słów (głównie ideologicznej) krytyki, że tym razem nie byłem pewny, czy chcę ich oglądać. Rzut monetą pokazał jednak, że „tak i owszem”, czego finalnie nie żałuję. Był to bowiem najlepszy koncert zespołu, jaki w życiu widziałem. Zagrali chyba cały „World Downfall” (a jeśli nie, to niewiele pominęli), sceneria, mimo iż nieco już opatrzona, robiła wrażenie, forma wokalna Wernera bardzo wysoka, zabawny Vincent w czapce, no i ten "odwrócony", napierdalający w zestaw jakby jednak się nigdy nie odwrócił. Sporo konferansjerki, ale w tym przypadku chyba na plus, bo publika jadła im z ręki. Ode mnie jednak, po raz pierwszy w życiu, brawa!

Prawdziwym sprawdzianem możliwości akustycznych Krypty miał być dla mnie koncert Antediluvian. Poszło intro na skrzypki, popłynęły obrazy w tle, oraz… niestety ściana dźwięku. W wolniejszych fragmentach, a wiadomo, że takich zespół ma zdecydowanie mniej, cykało to nawet nieźle, ale przy wojennych blastach – porażka. Rzecz jednak ujmując ogólnie, klimat tego występu był niesamowity, także z powodów wizualnych, a świat się prawie zawalił. Pod względem selektywności, to był, mimo wszystko,  dźwięk, nie muzyka.

Carcass był kolejnym zespołem, który pozytywnie mnie zaskoczył. Gdy widziałem ich kilka lat temu, zagrali jakby od niechcenia, zupełnie bez polotu. W Aleksandrowie zaczęli od kilku numerów z „Heartwork” i „trójki”, a brzmienie w okolicach sceny było naprawdę dobre. Walker ostatecznie ściął swoje mocno przerzedzone włosy, i w białej koszuli wyglądał trochę jak nie on. Cały zespół natomiast zachowywał się jak po energetykach, i widać było, że znów czerpią radość z grania. To udzieliło się także mnie, zwłaszcza, że Angole grali bardzo mało numerów z płyt po reaktywacji, a sporo z moich ulubionych, sięgając nawet, co było dla mnie pewnego rodzaju szokiem, po „Tools of The Trade”. Nawet z najsłabszej z klasycznych albumów, czyli „Swansong”, dorzucili do setu „Keep on Rotting”, przy którym naprawdę chciało się popląsać. Robiła to zresztą pewna niewiasta, choć ciężko nazwać to pląsaniem, bo bardziej przypominało callanetics, ale najważniejsze, że się dobrze bawiła. Było też drum solo, i poza niezmiennie, mimo upływu lat, kojarzącym mi się z „Tripple Thrash Treat” „Heartwork”, mój ulubiony „Corporal Jigsore Quandary”. Wyszedłem bardziej niż zadowolony.

Na koniec udałem się jeszcze raz do Krypty, by zobaczyć autorów bardzo intensywnie męczonej przeze mnie w zeszłym roku płyty, czyli francuski Blóð. Ludzi już na posterunku była garstka, zatem liczyłem na udany koncert. I takim on był, przynajmniej do pewnego momentu. Trochę dymu, nastrojowych świateł i niesamowicie hipnotyzująca muzyka, będąca mieszanką transu i wybuchów energii. Trzeba przyznać, że Anna ma niesamowity, silny głos, który potrafi zarówno kruszyć mury, jak i leczyć rany. I wszystko byłoby OK., gdyby nie intensywny zapach kadzideł, najprawdopodobniej celowo rozpalonych w celu jeszcze większego podkreślenia niesamowitej atmosfery, który zaczął mnie mdlić. Zapewne swoje też zrobiło całodzienne zmęczenie i wypity alkohol, stąd też końca setu nie dotrzymałem, udając się na zasłużony odpoczynek. Do snu kołysał mnie grający w oddali Taake, a wybudzał trzask drzwi od ToiToi’a. Czyli kontrasty, kontrasty, kontrasty na koniec dnia pierwszego.

Dzień drugi na festiwalu zaczyna się od… Ta, browarów… Od prysznica! Te były zadbane, czyściutkie i, co najważniejsze, była ciepła woda. A to niekoniecznie standard, bo nie raz trzeba było sobie radzić w lodowatej.

Robiący za konferansjera Remo, powitał przybyłych na otwierających drugi dzień festiwalu Scrüda, sympatycznymi słowami w stylu „Witajcie skacowana bando pijaków!”. Miły z niego facet, zawsze to wiedziałem. Szkoda tylko, że nie przywitał także mnie, bo mi uczucie kaca obcym jest. Pić, to trzeba umieć, i wiedzieć, kiedy skończyć. Scrüda z kolei, trzej lekko maźnięci smołą po twarzach młodzieńcy z Trójmiasta, zagrali taki żywiołowy szoł, że z radości niemal spadły mi majtki. Biegali po scenie, machali wszystkimi kończynami, stawali w parze do wspólnego moshu, przekrzykiwali się wokalnie, i czuć w tym było autentyczną radość grania. Nie przeszkadzały im nawet początkowe pustki pod sceną, gdyż większość wspomnianych „skacowanych pijaków”  nadal zalegała w namiotach. Zabrzmiało to też fantastycznie, i chyba się podobało, bo zombiaków zaczęło schodzić coraz więcej. Ta mieszanka metalu i punka, chwilami lekko kojarząca mi się z Motörhead, tak mnie podkręciła, że wspominkę o ewentualnym wywiadzie (przed koncertem chwilkę pogadaliśmy) postanowiłem wcielić w życie. Panowie byli chętni, więc kilkadziesiąt minut później, na totalnym spontanie, rozmawialiśmy o sprawach poważnych i duperelach. Poczytacie sobie w następnym R’lyehu.

Z tego też powodu Roadhog zbyt wiele nie pooglądałem. Nie jest to jednak zespół, który mnie nie wiadomo jak rusza. W bardziej thrashowych momentach potrafią nawet mocno kopnąć w dupę, ale zejścia w lżejsze rewiry kapkę mnie nudzą. Zagrali jednak z zachowaniem standardów starej szkoły, i widziałem, że ludziom się podobało.

Małym zaskoczeniem był dla mnie Gravekult, bo powiem szczerze, że kompletnie nie znałem kapeli. A tu zaatakowany zostałem skocznym, punkowatym black/  thrash metalem zagranym w totalnie oldskulowym stylu. Chwilami nawet nieźle chłopaki zajeżdżali pod Bathory, i pomyślałem, że sto razy bardziej wolę oglądać tego typu wynalazki, niż cover bandy typu Blood Fire Death. Co prawda przed końcem ulotniłem się, bo człowiek czasem głodnieje, ale jedząc za płotem pyszny szaszłyk i domowego małosolnego, posłuchałem pozostałych kawałków, i były one naprawdę dobre.

Deus Mortem. Paaaanie… To był prawdziwy cios w ryj. Nie wiem, ileż to razy już widziałem ten zespół, i teoretycznie wiedziałem, czego się spodziewać, ale mimo to, za każdym razem oglądając Necrosodoma i jest kamandę na deskach mam dreszcze. Deus Mortem to koncertowa maszyna do zabijania, a wspomniany lider, zresztą kawał chłopa, stojąc na scenie z kamienną twarzą, wygląda jak pieprzony bóg black metalu. Ta muzyka na żywo ma jeszcze większą siłę oddziaływania niż z płyt. Chłopaki pozamiatali, a zagrany na koniec „Destroyer” był niczym zrzucona, na i tak całkowicie zniszczone miasto, bomba atomowa.

Nic dziwnego, że po takim wpierdolu musiałem udać się na chwilowy odpoczynek. Miałem zamiar zerknąć na Totenmesse, ale pod Kryptą był taki ścisk, że się nie dopchałem. No cóż, zdarza się, choć niestety nie był to jedyny taki przypadek w przeciągu trzech dni festiwalu.

Fanem stonera jestem umiarkowanym, ale Orange Goblin ponoć zwijają manatki, zatem, żeby później nie płakać, że przegrałem życie, udałem się pod scenę rzucić na nich okiem, i… zostałem do końca. Przede wszystkim dlatego, że dziadki na scenie byli, muzycznie i wizualnie, kwintesencją gatunku. Świetny kontakt z publicznością, zielarski klimat, niezłe piosenki… Jeśli w ten sposób panowie żegnali się ze sceną, to na pewno większości fanów będzie za nimi cholernie tęsknić.

Grave widziałem wcześniej dwa razy, ale nigdy z Jorgenem w składzie. Nie mogłem sobie zatem odpuścić, wiadomo. Szwedzi już na wstępie zaskoczyli, bo zagrali „od końca”, czyli od wieńczącego zazwyczaj ich koncerty „Into the Grave”. Potem było w chuj starych numerów, bo panowie rzępolili wyłącznie z pierwszych trzech płyt, że wspomnę jedynie „Morbid Ways To Die”, Soulless” czy „Deformed”. Podobała mi się sceneria. Zwykły banner, światła, bez udziwnień, jak za starych dobrych czasów. Przy okazji pomaślili Polakom wspominając Metalmanię z dziewięćdziesiątego pierwszego. Zresztą koncert trwał mocno ponad godzinę, a minął jak z chuja strzelił. „You’ll Never See” i „And Here I die” na koniec, i pozostała jedynie spalona ziemia. Wyśmienity gig!

Przed koncertem Samael sporo dyskutowałem z Panem Ziemniakiem, przekonując go, że Szwajcarzy na pewno nie popełnią blamażu, i zagrają kawałki z trzeciej płyty, bo na nich miał być oparty set, w oryginalnej wersji, a nie dyskotekowej. No i się, kurwa, niestety zdziwiłem. Wychodzi na to, że ten zespół już całkowicie zatracił ducha black metalu. Nie wiem, czy lepsze to, czy żeby się mieli dla srebrników silić na udawanie czegoś, czym Samael już od dawna nie jest. Liczyłem jednak, że trochę poudają. Nie poudawali, prezentując wersje unowocześnione, z kompletnie psującym atmosferę oryginalnych kompozycji nadmiarem klawiszy, pozmienianymi aranżami i dalekim od Diabła klimatem. Dla mnie była to profanacja i szczyt żenady. Kiedy grali „Baphometh’s Throne”, to słowo „blasphemy” było tak rażąco sztuczne, że nie wytrzymałem i „opuściłem lokal”. Słuchając z oddali, każdy kolejny numer pogrążał w mich oczach zespół coraz bardziej, czyniąc koncert Samael jednym z kandydatów do żenady dziesięciolecia. Może młodzież, która przy tej muzyce nie dorastała dobrze się bawiła, bo nie pamięta czasów, w których te nagrania powstały. Dla mnie jednak był to szczyt beznadziei.

Zastanawiałem się, jakie dwa kawałki do swojego przewidywanego na trzy kwadranse setu dobierze Mortiis. Pamiętając (znając) bowiem jego demo i pierwsze trzy płyty, miałem w pamięci, iż były to kompozycje dość długaśne. Okazało się, że sprytny lisek (przepraszam… Norweg!), postanowił zaprezentować swoją twórczość przekrojowo w postaci kilkuminutowych ekstraktów. W sumie genialne w swojej prostocie. Håvard tym razem na scenie stał sam, bez trumien, czy lubieżnych, roznegliżowanych lasek (jak onegdaj przy okazji koncertu w naszym kraju, chyba pod koniec lat dziewięćdziesiątych), przy bardzo oryginalnie wyglądającym syntezatorze, rzeźbiąc dźwięki, które dały swego czasu początki gatunkowi o nazwie dungeon synth. Miało to swój klimat, i na pewno było pewnego rodzaju odskocznią od głównego profilu festiwalowego. Mi się podobało. A i można było powspominać stare czasy.

Esoteric zaczęli chwilę później, niż było w planie, lecz jeśli te dziesięć minut było im potrzebne do idealnego dogrania wszelkich niuansów brzmieniowych, to, przyzwyczajony do tradycyjnych, czasem i godzinnych (z plusem) obsuw z lat dziewięćdziesiątych, mogę im jakoś wybaczyć haha! Powiem krótko. To była totalna magia, podróż w inny wymiar, tabletka, po której człowiek doświadcza czegoś przeznaczonego jedynie bogom, soniczny narkotyk. Ciężko mi stwierdzić, która płyta Esoteric jest w moim odczuciu najlepsza, bo wszystkie są genialne, ale gdybym miał na siłę obstawiać, to powiedziałbym, że „The Pernicious Enigma” i „ The Maniacal Vale”. I to na tej drugiej oparty był set Brytoli, bowiem trzy z czterech kawałków, a mianowicie „Circle”, „Silence” i „ Beneath This Face”, pochodziły właśnie z niej. Do tego dorzucony „Cipher”. Brzmienie – idealne. Wykonanie – idealne. Oprawa – idealna, z falującą w tle okładką wspomnianej płyty. Łzy cisnęły mi się do oczu, co jedynie stanowi dowód na to, że muzyka może wywoływać u człowieka prawdziwe emocje. To były czary, geniusz w najczystszej postaci, po prostu coś niesamowitego, a w ogólnym rozrachunku, bezapelacyjnie koncert festiwalu. Jeszcze dłuższą chwilę po wybrzmieniu ostatniego dźwięku stałem pod sceną otumaniony, nie mogąc dojść do siebie.

Dzień trzeci przywitał nas deszczem. Co prawda w dniu poprzednim też zapowiadano burze, ale wyszedł z nich taki kiks, jak ze wspomnianego koncertu Samael. Czyli, zamiast piorunów, coś tam pokropiło. Dnia trzeciego, według wcześniejszych ustaleń, mieliśmy z Ziemniakiem nie pić. No ale skoro dżdżysto, mokro, a do domu daleko, to skoczyliśmy do wspomnianego wcześniej miejscowego sklepiku po flaszke, przy której nieco umililiśmy sobie przedpołudnie, dopijając także wszelkie „resztki”. Dobrze, że to nie PRL, że sprzedają od „czynastej”, bo do tej pory po płynie w butelce nie było śladu.

Deamonolith wypadł lepiej niż oczekiwałem, i zrobił na mnie duże wrażenie. Mam takie podejście, że jak w zespole gra stary znajomy, to podchodzę do ich twórczości podwójnie krytycznie. Jakoś tak podświadomie, wiecie, żeby nie było, że kolesiostwo. Jednak to, jak chłopaki zaprezentowali się na scenie, to był prawdziwy majstersztyk. Pomijając już idealną selektywność i oprawę, sama sceneria, przynajmniej dla mnie, była zdecydowanie oryginalnym, pomysłem. Co mam na myśli? Przede wszystkim to, że o ile muzyka zespołu jest niezwykle intrygująca i rozwinięta, to koncept liryczny albumu został zwizualizowany niemal idealnie. Kobuch przebierał się za kotarą, raz stając przy kościelnej mównicy, za chwilę przybierając białą maskę, udawał ślepca, niczym pojawiające się w opowiadanej na „The Monolithic Cult of Death” postaci, wypowiadające swoje kwestie. Wyszło to fantastycznie, i rzeczywiście odniosłem wrażenie, jakbym był widzem oglądającym prawdziwą sztukę, a nie jedynie świadkiem metalowego koncertu. Po raz drugi zostałem tak oczarowany, że szybko namówiłem chłopaków na wywiad. Do przeczytania - wiadomo gdzie.

Organizatorzy, dowcipnisie, udostępnili w międzyczasie ślizgawkę, po której ludzie żadni wyzwań ekstremalnych, mogli pośmigać w czymś przypominającym krew. Zabawy było co nie miara, a śmiechom nie było końca.

Po rzeczonym wywiadzie powróciliśmy pooglądać Dom Zły. I o ile z płyty muzyka ta zrobiła na mnie mega wrażenie, tak sam koncert był co najwyżej przeciętny. Głównie z tego powodu, że jednak damski growl wyjątkowo mnie irytuje. A na żywo, bez stosowania studyjnych trików, był on zbyt dosadnie płaski. Absolutnie nie mam nic do zarzucenia samemu zespołowi, a panna za mikrofonem należała do najbardziej wybijających się żywiołowością postaci. Same kompozycje to w sumie wysoki poziom i fajna mieszanka stylistyczna, zwłaszcza zagrany na koniec numer tytułowy z ostatniej płyty, ale czegoś mi w tym spektaklu jednak zabrakło. Może większego zaangażowania reszty zespołu?

Na Odium Humani Generais rzuciłem okiem dosłownie przez kwadrans. Był to bardzo poprawny gig, który zdecydowanie mógł się podobać.

Kolejny na liście do odhaczenia był grający w Krypcie Vacuous. I to już był potężny cios. Po raz kolejny poczułem się niczym trzydzieści lat temu na koncercie w małym klubie. Czyli nagłośnienie na maksa, totalne zaangażowanie zespołu, minimalne światła i totalny napierdol. Może się któryś już raz powtórzę, ale gdyby było ciszej, to by człowiek więcej zrozumiał. Ta polska mentalność "Im głośniej, tym lepiej" nadal jednak najwyraźniej pokutuje. Kitajec za mikrofonem dwoił się i troił, wyrzygując z siebie żółć odwrotnie proporcjonalną do swojego wzrostu, co przy akompaniamencie totalnie siermiężnych riffów siało pożogę. Były jakieś interludia w postaci sampli, zatem choroba się rozprzestrzeniała. Kurwa, aż będę musiał sobie nabyć ich płyty, bo umiom chłopaki w death metal.

Powrót na dużą scenę na Aura Noir. Tutaj nie ma co za dużo nawijać. Ci kolesie na żywo to czysty rozpierdol. Jak ich nie słucham w domu, tak koncertowo jest to miazga! Zresztą widać było, że wiele osób przybyło do Aleksandrowa dla nich, bo zrobiło się gęsto. Taki thrash black to jest czysta poezja, a że chłopaki na deskach znaleźć się potrafią, i znają polskie „kurwa” i „ na zdrowie”, to czego tu więcej wymagać? Rozpierdol po całości. Choć przy okazji śmieszna sytuacja, bo w międzyczasie na stoisku pojawił się merch Portal, na który ludziska tak się rzucili, jakby to był kociołek na końcu tęczy. Kłótnia niczym o naklejkę ze Stitch’em w przedszkolu.

Darvaza w krypcie rozpierdoliła! O dziwo, tym razem, był to chyba wyjątek, wpuszczono ludzi wcześniej niż zespół wszedł na scenę. To była prawdziwie blackmetalowa dzicz. O ile wcześniej wspomniałem, że w Krypcie nie ma podwyższenia, to chłopaki z Darvaza wchodzili na odsłuchy, czy też będący granicą miedzy sceną a publicznością podest, i byli wyjątkowo widoczni, nawet dla krótkich, stojących z tyłu. To był prawdziwy Norge black metal w świetnym wykonie, przy doskonałym kontakcie z publiką. Black metal jak za dawnych czasów, można by powiedzieć.

Powrót na dużą scenę, bo Venom. Początek był trochę koślawy, przynajmniej pod względem nagłośnienia, bowiem podczas otwierającego koncert „Black Metal” chwilami zanikał wokal. I bynajmniej nie chodzi mi o fragmenty, które za Cronosa śpiewała publiczność. Szybko jednak wszystko wróciło do normy, zatem mogliśmy się cieszyć piosenkami, dzięki którym, w dużej mierze, powstał gatunek zwany właśnie black metalem. Set był przekrojowy, ze sporym jednak naciskiem na klasykę, co dziwić bynajmniej nie powinno. Tytułami sypał nie będę, wspomnę jedynie że refren „Welcome to Hell” został, na potrzeby występu, wzbogacony o „Welcome to Poland”. Cronos, podług dawnej tradycji, przedstawił między kawałkami członków zespołu, co zawsze przywołuje u mnie wspomnienia z lat młodzieńczych, kiedy to ta część koncertu była pewnego rodzaju rytuałem. Mimo upływu lat, dziadki z Venom są w bardzo dobrej formie, więc kolejny koncert w ich wykonaniu sprawił mi wiele radości. Zakończyli „Countess Bathory”, a ja udałem się po raz kolejny do Krypty na Impetuous Ritual.  Całości jednak nie pooglądałem, bo ścisk w sali był maksymalny, to raz, a dwa, tego typu granie bez odpowiedniej selektywności traci w zasadzie swój sens. Owszem, są amatorzy hałasu, ale ja jednak wolę, kiedy w huczącej ścianie dźwięku coś mimo wszystko słychać. Nie byłem jednak bardzo rozczarowany, gdyż w poznanych już wcześniej warunkach cudów nie oczekiwałem.


Terrestrial Hospice „pooglądałem” dosłownie dwa kawałki… zza drzwi. Usłyszałem jednak dostatecznie sporo, by stwierdzić, że tym razem warto było pchać się do środka, bo muzycznie wszystko cykało jak trzeba. Szkoda tylko, że organizatorzy nie przewidzieli tak dużego zainteresowania debiutem scenicznym zespołu (dla mnie od początku było oczywiste, że Krypta wszystkich nie pomieści, choćby nawet była z gumy) i nie wrzucili ich na scenę główną. Trzy dni zmęczenia skutecznie zniechęciły mnie do walki na łokcie, więc odszedłem, szykując się na coś, co miało być wisienką na torcie szesnastej edycji Summer Dying Loud.

Muzyka Portal jest specyficzna. Ich brzmienie przypomina ul, do którego głowę potrafią włożyć niekoniecznie wszyscy. Jednak wewnątrz dzieją się rzeczy niesamowite. Na długo wcześniej zastanawiałem się, czy dźwiękowcowi uda się choćby połowicznie ustawienie odpowiedniego nagłośnienia. Niestety, nie udało się. Występ Portal muszę podzielić na wizję i fonię. Wizja, poza chwilami kompletnie nie pasującymi do reszty migającymi lampkami na górze, nie pozostawiała nic do życzenia. Było od cholery podświetlonego światłami dymu, w którym majaczyły zakapturzone postaci oraz głoszący kazanie Cthulhu kapłan. Tym razem na głowie nie miał zegara, a rogi i węże. Unosił ręce, i wydobywał z głębi gardła charczące przesłanie. Tak przynajmniej musiałem sobie to wyobrażać, bowiem wokal był… kompletnie niesłyszalny. Mimo iż The Curator aż trząsł się z emocji, z jego wysiłków pod scenę docierały pojedyncze szczeknięcia, jakby mikrofon odmawiał posłuszeństwa. Próbowałem przemieszczać się po terenie szukając miejsca, w którym będę w stanie cokolwiek usłyszeć, lecz takowego nie znalazłem. Sprawę pogorszył fakt, iż gitary zlewały się w jałową ścianę dźwięku, co, patrząc na rzeźbiących po gryfie gitarzystów, wyglądało komicznie… Albo raczej tragicznie. Najdziwniejsze, że w chwili, gdy na planie pozostawała jedna gitara, brzmiała klarownie i przejrzyście. Jednak gdy tylko uruchamiały się pozostałe, wszystko tonęło. Znajomy muzyk próbował jeszcze (trzykrotnie zresztą) interweniować u nagłośnieniowca, jednak ten twierdził, że wszystko jest w porządku. Nie byłem w stanie zdzierżyć tego dłużej, i, nie mając nadziei na jakąkolwiek poprawę, opuściłem pole wkurwiony jak szerszeń. Była to, przynajmniej dla mnie, jedyna na chwilę obecną okazja obejrzenia zespołu, który jakieś półtorej dekady temu przedefiniował moje pojęcie metalu i do dziś pozostaje jednym z najważniejszych profesorów. Powiedzcie mi jednak, jaki jest sens oglądania koncertu, na którym nie rozpoznaje się, znanych przecież na pamięć, kompozycji? Jak można ludziom zaserwować tak zjebane nagłośnienie, zwłaszcza w przypadku, kiedy jest ono esencjonalne? Gdyby to ode mnie zależało, to chłop stojący za gałkami wyleciałby z roboty w trybie dyscyplinarnym jeszcze przed końcem koncertu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem tak bardzo rozczarowany. To była katastrofa. A najbardziej dziwiłem się pozytywnym opiniom niektórych uczestników festiwalu, którzy przechodzili pół godziny później obok naszych namiotów. Bo chłopy byli albo tak najebani, że wszystko im jedno, co buczało, albo po prostu z płyt Portal słuchanych w domu (zakładając, że w ogóle do nich podchodzili) zrozumieli dokładnie tyle, ile było słychać pod sceną.

Podsumowując tegoroczną edycję eSDeeLa, powiem, że stoję w rozkroku. Organizacja – nie mam większych zastrzeżeń. Gastro i pole – bedebe. Mercze – na tyle dobrze zaopatrzone, że zostawiłem na nich całą gotówkę. Z drugiej strony, Krypta – jest co poprawiać, zarówno pod względem nagłośnienia, jak i umieszczanych tam zespołów. Bo na rozbudowę, tudzież ustawienie gdzieś na terenie miejscowego ośrodka sportu drugiej sceny, na pewno nie ma szans. Scena główna – poza wspomnianą tragedią na zakończenie, w zasadzie nie ma się czego czepiać. Bo drobnostki zawsze się trafiają, to rzecz naturalna. W ogólnym rozrachunku nie żałuję przyjazdu do Aleksandrowa Łódzkiego. Ale czy wrócę za rok? Będę się jednak mocno zastanawiał.

- jesusatan

Zdjęcia: Agnieszka Jędrzejewska (vSpectrum) / Monika Wawrzyniak

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.