środa, 5 czerwca 2019

Recenzja Dipygus „Deathooze”


Dipygus
„Deathooze”
Caligari Rocords 2019


Nie wiem, czy ktoś ma tak samo jak ja, ale gdy widzę nowe wydawnictwo spod znaku Caligari, to krew mi napływa. Podobna to sprawa do sytuacji, gdy na przejściu dla pieszych stoi przed wami sucz w mini o zajebistych nogach i wyobrażacie sobie jaką krzywdę byście jej robili. Tylko znacznie częściej gdy owa się odwróci, odczujecie niesmak, niż w przypadku wrzucenia na warsztat muzy z Caligari. Dipygus to świeżynka z kraju zza wielkiej kałuży, mająca na swoim koncie regulaminowe demo i EP-kę. I już za to chłopaków lubię. Wszystkie etapy muszą być zaliczone, a nie, że na skróty i od razu debiucik napierdalają. Tym bardziej, że te mniejsze mateźu były więcej niż dobre. „Deathooze” to materiał nagrany w odpowiedniej kolejności. Niby niecałe 35 minut a potrafią sprawić człowiekowi taką radochę, że nic tylko pić do rana. Amerykanie grają muzę grobowo zainfekowaną trującą treścią. Bardzo mocno czuć w tej muzyce potrzebę Autopsji, choć to nie wszystko, czego chłopaki tutaj pożądają. Poza klasykami śmierć metalu wyraźnie pojawia się tutaj prosta, wręcz punkowa nutka sprawiająca, że ta muza zaczyna w sposób oczywisty zajebiście bujać. Często mam do czynienia z płytami, które jakoś tak sobie płyną w tle i pozostają niezauważone. „Deathooze” dość często dopomina się o atencję, niczym świnka morska o żarcie o poranku. Dla urozmaicenia jesteśmy częstowani samplami ze starych horrorów, które na szczęście nie są do bólu oklepane a dodają całości wyjątkowego posmaku grozy. Zwłaszcza podoba mi się ten wstęp do „De Loy’s Ape” – zajebista historyjka haha! Widać, że kwartet z Californi nie poszedł na łatwiznę i co nieco poszperał. Wracając jednak do muzyki – ta raz rozdziera nasze narządu słuchu powolnymi chwutami, raz tnie nieco szybciej, niczym pijany szewc. Całość ku mojej radości utrzymana jest w klimatach lat ubiegłych i właśnie dlatego każdy maniak staro szkolnego deta może w ciemno łykać każdy serwowany przez wspomnianą powyżej wytwórnię kąsek. Pewnie, że ten album nie wnosi nic nowego. Jasne, że za chwil parę wrócicie raczej do „Severed Survival” niż do „Deathooze”. No i co z tego, skoro tu i teraz można sobie zrobić dobrze przy pomocy Dipygus. Takie płyty utwierdzają mnie w przekonaniu, że gdzieś tam są maniacy grający muzę, którą czuję. I z taką muzą chętnie spędzę kilka wieczorów. Podobnym sobie tez polecam. Jakość gwarantowana. 
- jesusatan


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.