Black Silesia IV - Open Air
Festival
Gród
rycerski w Byczynie
7-8.06.2019
Po zeszłorocznej porażce frekwencyjnej i związanej z
nią wtopie finansowej zaliczonej przez organizatora, obawiałem się, że edycja
Black Silesia numer cztery zostanie w najlepszym przypadku odroczona, o ile w
ogóle się odbędzie. Dość szybko okazało się jednak, że Michał faktycznie ma
jaja z metalu i po złapaniu krótkiego oddechu w internetach zaczęły pojawiać
się pierwsze zapowiedzi dotyczące BS IV. Jak tu zatem faceta nie kochać i nie
wpisać się obowiązkowo na listę obecności Czarnego Śląska w roku bezpańskim
2019? Ja nie potrafiłem. Zatem wyjazd do Byczyny był przesądzony na kilka
miechów naprzód, nawet biorąc pod uwagę stan małżonki, będącej na „ostatnich
nogach” przed wydaniem na świat mojej kolejnej demonicy.
Kiedy nadszedł ten dzień i przybyliśmy ze sporego
miasta Bydgoszczy w zatrważającej ilości dwóch typa (to i tak 100% więcej niż
rok temu) pod gród, pierwsze co rzuciło się w oczy, to kompletnie puste pole
namiotowo/parkingowe. No cóż, wiem, że to nie Brutal Assault, jednak
spodziewałem się nieco większego zagęszczenia ludzików, którzy na co dzień
rzekomo uwielbiają Tormentor, czy też noszą się w szmatach Nunslaughter. Nie
będę się nad tym zbytnio rozpływał, jednak przyznać trzeba, że zeszły rok
powiedział chyba wszystko o maniactwie wśród krajowych fanów, gdy to pół Polski
jechało w Internecie na Blasphemy, a ostatecznie dotarło do grodu około 500
luda. I absolutnie nie piję tu do tych, którzy mieli faktyczny powód
nieobecności, lub fanami tego zespołu nie są. Najwyraźniej taki urok, taki
czar. Nic to, wybiegając nieco z chronologią, Michał pod koniec festu
zakomunikował, że liczba MANIACS go w tym roku satysfakcjonuje, dzięki czemu
edycja numer pięć pomalutku zaczyna kiełkować.
Po szybkich przywitaniach z ekipą zinową spod znaku
R’lyeh oraz wydawcą o kilkudniowym zaroście i krągłych nieco kształtach (nie
mogę powiedzieć, którym konkretnie, bo RODO), podczas których to uraczono mnie
bimberkiem z kubeczka i z buteleczki, bardzo szybko poczułem odpowiedni klimat
by ruszyć pod scenę, na której to właśnie pojawili się chłopaki z Voidhanger. I
był to idealny
sposób na rozruszanie starych kości. Nie od dziś wiadomo, że
zwłaszcza przy polskojęzycznych numerach Voidhanger ustać spokojnie mogą co
najwyżej anemicy po trzech butelkach Neospasminy. Były zatem pierwsze tany przy
„Naprzód Donikąd!” czy „Dni szarańczy”. Pierdolnięcie na dzień dobry pierwsza
klasa. Wściekłość, ogień i zniszczenie o takiej sile, że szybko można było
zapomnieć o grzejącym beret słońcu.
Nie zdążyłem uraczyć się kubełkiem wody a na scenę
wparowała krajowa legenda z Barielem na czele i zaczęli dokładać do kotła
jeszcze mocniej, niczym najebany palacz w lokomotywie parowej.
Death metalowa
para buch, maniacy pod sceną w ruch! I wcale nie „najpierw powoli…” bo
Imperator od razu wrzucili szósty bieg i rozjeżdżali wszystkich, nie patrząc,
wróg to czy przyjaciel. W zasadzie nie ma sensu wymieniać tu numerów z
setlisty, gdyż, przynajmniej dla mnie, ten band ma same klasyki i cokolwiek by
zagrali i tak bym był szczęśliwy jak świnia, która w kupie gnoju znalazła
starego kalosza. Forma silnie odmłodzonego zespołu nie pozostawia absolutnie
nic do życzenia i każdy, kto zastanawiał się po co Imp się reaktywował, to ma
swoją odpowiedź. Właśnie choćby, kurwa, po to! Żeby zabijać na żywo. Bariel
zdaje się przeżywać drugą młodość a jego wokal w najmniejszym stopniu nie
zdradza ani jego wieku, ani faktu, że w tego typu mruczeniu miał przecież
dłuższą przerwę. Młodzież w zespole także spisała się na medal. Spodziewałem
się po tym koncercie wiele. Dostałem nawet więcej. Sto procent death metalu w
najlepszym na świecie wykonaniu. Dziękuję!
Z Varathron zawsze miałem problem. Uwielbiam ich
wydawnictwa do „His Majesty At the Swamp”, płyty, która jest dla mnie jedną z
najważniejszych pozycji w greckim black metalu. Potem wszystko co nagrywali oceniałem
przez jej pryzmat i nie do końca doceniałem. Dlatego też ciekaw byłem, jak
dobrze Grecy zrobią mi live. No i był to kolejny cios, po którym ciężko było mi
się podnieść, mimo, iż nadal sączyłem wyłącznie wodę. Chłopaki, grając
przekrojowy set, nie zapomnieli o klasykach, dzięki czemu mogłem znów powrócić,
przynajmniej mentalnie, do wieku, kiedy to na koszulkę Rotting Christ starsze
panie w sklepie patrzyły z przerażeniem i szeptały sobie coś na ucho. Hellada
pełną gębą w najlepszej kurwa jego mać jakości. Necroabyssious i spółka
stworzyli atmosferę prawdziwie mroczną i niepowtarzalną. Wystarczy chyba tylko
wspomnieć, że mój przyjaciel zaraz po koncercie pobiegł zakupić sobie koszul a
ja obiecałem przy świadkach uzupełnić braki w dyskografii Varathron tak szybko,
jak się da. Piękny występ z którego sam Szatan zapewne był dumny.
To jednak jeszcze nie był ostateczny cios tego
wieczoru. Po raz pierwszy w naszym kraju mieliśmy bowiem możliwość doświadczyć
występu zespołu, który na czarciej scenie odcisnął nie mniejsze piętno niż
Bathory czy Venom. Węgrzy z Tormentor byli
podczas podwieczornych rozmów bardzo
podnieceni faktem, iż udało im się w końcu dotrzeć do Polski, w czym przodował
Atilla, który przecież bywał już tu i ówdzie. Bratanki postarali się najmocniej
jak potrafili, czego efektem był strzał w potylicę z pistoletu do uboju bydła.
Ponad godzinny show zawierający choćby takie klasyki jak „Tormentor” czy
„Elisabeth Bathory” mógł zaspokoić wszystkich, którzy dla tego zespołu na tą
pipidówę przyjechali. Oszczędne światła, idealne nagłośnienie i Atilla, który w
zasadzie w pojedynkę potrafi zrobić taki performens, że klękajcie narody. Co
prawda prezentowane utwory zostały chyba nieco przearanżowane, zwłaszcza linie
wokalne różniły się od pierwowzoru znanego z demówek, jednak tym razem należy
przyznać, iż zabieg ten w niczym mi nie przeszkadzał. Na pewno nie w dobrej
zabawie. Przyznam szczerze, że występ w grodzie podobał mi się jeszcze
bardziej, niż ten, który dane mi było wcześniej obejrzeć u naszych południowych
sąsiadów. Węgrzy widać okrzepli po powrocie na scenę i doszli do szczytowej
koncertowo formy. Występ godny legendy.
Na koniec wieczoru była mała niespodzianka, gdyż
zamiast zapowiadanego wcześniej Hellfire Deathcult, którzy to z niewiadomych
przyczyn nie stawili się na miejscu (może nastawili navi na inne Biskupice i
wyjebało ich pod Kraków haha!) gruzować zaczęli Nowozelandczycy z Vesicant. I
było to piękne ukoronowanie tej nocy. Chłopaki przyjechali na Black Silesia na
własny koszt i zagrali praktycznie za darmoszkę, gdyż bardzo chcieli
zaprezentować się naszej rzeszy oddanych maniaków. Zrobili to wzorowo. Odegrali
niemal cały materiał z debiutanckiej płyty, miażdżąc kości i rozdeptując
czaszki wszystkim, którzy jeszcze dawali radę ustać pod sceną. Niestety, była
to już garstka niedobitków a szkoda, gdyż te pół godziny przyniosło więcej
pożogi i zniszczenia niż niejeden dobry death metalowy gig. Tym większy szacun,
że Vesicant zagrali na częściowo pożyczonym sprzęcie. Osobiście poczułem się
jakbym stał za wywrotką, która właśnie robi zrzut na moje plecy. Zdecydowanie
zalecam wszystkim, którzy rozminęli się z ich „Shadows of Cleansing Iron”
nadrobienie zaległości i to natychmiast. W pokoncertowym gratisie sympatyczni
gentlemani uraczyli naszą bydgoską ekipę prywatnym afterparty przy namiocie,
gdzie spędziliśmy miło część nocy gaworząc o tym i owym, dzieląc się
informacjami o scenie i racząc trunkami nie do końca wiadomego pochodzenia.
Koniec dnia #1 zgasł nagle w mojej pamięci niczym zapałka w opowieści Andersena
o biednej dziewczynce…
Poranek dnia drugiego był nieco ciężki, jednak
szybkie piwo i kiełbaska sporych rozmiarów (do dziś podejrzewam, że to była
końska ta... no...) poprawiły nam zdecydowanie humory. Podobnie uczynili
chłopaki dowodzeni przez brodatego krasnala z Warfist, którzy to pół godziny po
trzynastej uraczyli pierwszych zblazowanych gości najlepszej jakości thrashem.
Ekipa z Zielonej Góry zagrała co prawda dla niezbyt licznie tańczących ludków,
gdyż większość, w tym niestety ja, kryła się nadal w najbliższym dostępnym
cieniu. Zrobili to jednak z taką pasją i oddaniem, że czapki z głów. Naszła
mnie wówczas taka myśl, że Michał bezbłędnie potrafi dobrać kapele na swój
fest. Dosłownie każda bucha wręcz radością i autentycznością w tym co robi.
Większość materiału Warfist oparta była o ostatni album, który zresztą, jakby
nie patrzeć, wywindował ten band na poziom wyżej. Nie wiem, czy spieszyło im
się na backstage z powodu upału, ale taki „Death By the Cleansing Fire” to
zagrali chyba z 30% szybciej niż w oryginale. Mihu po koncercie stwierdził, że
perkusista musiał do kibla… To wiele wyjaśnia. Mimo to wstrzymał i trio
zajebało świetny występ na rozkręcenie dnia drugiego. Jedyne czego będę się
czepiał do skutku, to ewidentny brak drugiej gitary, odczuwalny szczególnie w
momencie solówek. Poza tym miodzio.
Po Grunbergenach zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę na
spożywanie jedzeń i pić, by być w pełni sił na coś, co miało nadejść jakoś po
siedemnastej. I nadeszło, kurwa jego mać. O 17:40 do Byczyny zawitał sam Szatan
w postaci niepozornych z wyglądu chłopaków z Nekkrofukk. Nie będę wspominał, że
zespół ten
kocham miłością bezwzględną a Lord Kaos ze swoim najprymitywniejszym
z możliwych podejściem do tworzonych dźwięków i towarzyszącej im ideologii
mógłby być moim zaginionym bratem. Gdy tylko wybrzmiały ze sceny pierwsze tony, ruszyłem w dziki tan wraz z dosłownie pięcioma innymi fanami, którym się chciało. Pierdolnięcie ze sceny było nieprzeciętne. Doskonale przybrudzone brzmienie totalnie jebiące po uszach, płonące świeczki, czaszki, Szatany na bannerach… Jakby tego było mało, gitarzyści przez trzy kwadranse grający w maskach gazowych. Tu nie było pierdolenia, że jest gorąco. Gdyby jednak nie palące z nieba słońce, można by powiedzieć, że odbyła się w Byczynie
Czarna Msza dla duszy takiego prostaka jak ja. Brakowało jedynie krwi z błony dziewiczej. Tą Lord oblał się w połowie setu, czym sprawił, że część oglądających zapewne wyszła z zażenowaniem a inni zaczęli pożądliwie mlaskać. Płynące w moim kierunku toporne dźwięki wprowadziły mnie w niemal religijny trans, zwłaszcza gdy pod koniec mogłem pokrzyczeć „Ave Satan! Ave Lucifer!” do coveru zespołu z Finlandii. Ten koncert to było spełnienie najbrzydszych o nim wyobrażeń. To był punkt kulminacyjny Black Silesia, dla mnie koncert festiwalu. I pierdolę, jeśli ktoś uważa inaczej.
Trochę mi szkoda grających po Nekkrofakach Infernal
War. Oglądając ich show byłem jeszcze cały czas w silnym szoku i nie do końca
wiedziałem o co cho… Nie mniej jednak naziści (jak to ich określał mój dobry kolega,
zanim sam ich nie zaczął maniakalnie słuchać odkładając na bok wszelkie plotki
i uprzedzenia) rozniecili równie mocny żar co dzień wcześniej Voidhanger.
Porównanie oczywiście nieprzypadkowe, zwłaszcza biorąc pod uwagę konotacje
personalne obu zespołów, choć muza oczywiście sporą kapkę odmienna. Leciały
zatem ze sceny blasty a publika bawiła się przy tym przednio, popierdalając po
usypanych kamyczkach niczym na rodeo. Zresztą nic dziwnego, nazwa zespołu jest
w przypadku tej ekipy wyjątkowo adekwatna. Nad Byczyną pojawił się nuklearny
grzyb a teren grodu został zmieciony niczym po przejściu fali uderzeniowej. Nie
miałem wcześniej przyjemności oglądać IW, i muszę przyznać, że słowa
„przyjemność” nie użyłem tym razem przypadkowo. Był to bardzo mocny cios.
Po odstawieniu alkoholu (ktoś przecież musiał rano
kierować pojazdem) i przerwie na kolejny puchar zimnej wody, wróciliśmy na
teren grodu gdy akurat dobiegał końca występ Iron Angel. Potraktowałem to jako
swoistą ciekawostkę, gdyż na co dzień nie gustuję w heavy metalowych tonach. Te
ostatnie trzy kawałki, które dane mi było obejrzeć stanowiły adekwatną porcję
do moich potrzeb. Dziadki widać nadal bawią się swoimi starymi zabawkami, gdyż
miałem wrażenie, iż granie sprawiało im naturalną radość. A o to w muzyce
przecież chodzi. Co prawda Dirk nie fikał już na scenie niczym młody ogier,
lecz wokalnie bardzo dawał radę. Zapewne żaden fan zespołu nie poczuł się
zawiedziony.
Parę minut przerwy i nadszedł czas na Nunslaughter.
I to był kolejny strzał w pysk z mokrej szmaty od pani woźnej. Weterani zza
dużej kałuży weszli na scenę i zrobili tam taką rozpierduchę, że można się było
co najwyżej posrać z radości. Don the Dead na żywca napierdala taką energią i
radością grania, a raczej śpiewania, że nawet jeśli ktoś nie jest fanatykiem
bandu, poczuje ten niepowtarzalny vibe. Gość tak naturalnie przeżywa grane
przez zespół kawałki, że szukaj drugiego podobnego ze świeczką. Amerykanie wyrzygali
znane mi z większych wydawnictw, jak i tych pomniejszych, których mają ze sto
tysięcy, a których nie ogarniam przez niezbieralnictwo winyli, numery robiąc to
z taką pasją, że Gibson ze swoim filmem może im loda… kupić. Don wrzucił też
między kawałkami pewien osobisty żal. Otóż okazało się, że nienawidzi jakichś
Krystianów, którym to też poświęcił jeden z utworów. Nie wiem, czy to jacyś
sąsiedzi, ale musi że wyjątkowo ciężkie typy. Jedynym nie do końca pasującym
elementem na deskach był nowy perkusista, którego błyskawicznie ochrzciliśmy
jako człowiek-uśmiech. Gość walił zza zestawu takie banany, że Jim Carrey w
„Masce” mógłby czuć się zażenowany a Michał Wiśniewski bankowo żałował, że nie
dziargnął sobie typa na ramieniu. Odstawiając heheszki na bok, Nunslaughter
zagrał megazajebisty gig i pozostawił spory niedosyt, gdyż chętnie obejrzałbym
kolejną godzinkę w wykonaniu tych gości. Bankowo wybiorę się na ich występ,
jeśli będą przy okazji grali w okolicy.
Ostatnim hordem na Black Silesia był ruski
Pseudogod. Wielu oczekiwało ich występu jak banda baranów na hostię podczas niedzielnej
mszy. I dostali, czego chcieli. Mimo, iż wschodni bracia wyjątkowo długo się
stroili, efekt końcowy nie był pod względem brzmieniowym idealny. Ale nie o to
przecież chodzi na tego typu spędach. Pseudogod zajebali swój miażdżący death
tak mocno, że wszelkie rakiety chowane przez Putina w syberyjskich lasach
wydają się być jedynie dziecinną zabawką. Dziwię się, że nikt wcześniej nie
sprowadził tego bandu na naszą ziemię, gdyż rzesza maniaków dosłownie jadła im
z ręki i zapewne zrobiłaby to ponownie. Set oparty głownie na dużej płycie
dokonał spustoszenia a wieńczący go cover Beherit, ten sam, który kilka godzin
wcześniej zajebali Nekkrofukki, udowodnił, że wszystko co w temacie gruzowo/blakowym,
miało swoje korzenie między innymi właśnie w pewnej fińskiej wiosce. Przepiękny
cios na koniec.
Podsumowując to wszystko, co dane mi było przeżyć
przez dwa upalne dni czerwca w Byczynie mogę jedynie lakonicznie, choć totalnie
subiektywnie, stwierdzić, że Black Silesia to na chwilę obecną najlepszy
festiwal na naszej ziemi. Zwłaszcza dla grona odbiorców o mocno sprecyzowanym
guście. Dziękuję Michał za Twoje maniactwo, dzięki któremu mogę się choćby
przez dwa dni poczuć jak Ryba goniący Kilera. Dziękuję wszystkim spotkanym
maniakom, bez których ten fest pewnie by upadł. Za rok znów tam będę, bez
względu na okoliczności. Bo lubię. Kocham. Żyję tym. Ave Satan! Ave Lucifer.
-
jesusatan
jak zwykle ryja zalał: jesusatan
zdjęcia: Leszek Wojnicz-Sianożęcki ... i jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.