Black Waves Fest # 10
11.10.2025 Jarocin, JOK
Loathfinder / Cień / Häxenzijrkell
/ Drowned / Voidhanger / Hell Militia
Podobno kiedy organizator Black Waves Fest zabierał
się za pierwszą jego edycję, marzył, aby odbyło się ich choćby pięć. Z czasem zaświeciła
mu w głowie cyfra „dziesięć”, która to właśnie kilka dni temu dumnie zdobiła
plakat tegorocznej imprezy. A wraz z nią kolejnych sześć nazw, z których
przynajmniej część aż wołała, by Jarocin nawiedzić. Nie byłem się w stanie tym
zachętom oprzeć, i już na kilka miesięcy przed terminem imprezy w moim
kalendarzu pojawiła się odpowiednia adnotacja. Tym razem na miejsce przybyliśmy
dużo wcześniej niż rok temu, bo chcieliśmy, jeszcze przed częścią czysto
muzyczną, rzucić okiem na wernisaż Roberta Artura von Rittera, i posłuchać
przez chwilę, co ciekawego ma do opowiedzenia Piotrek Dorosiński. Tym pierwszym
eventem nieco się rozczarowałem (ale bynajmniej nie pod względem artystycznym),
bo jakoś w mojej wyobraźni rysowałem sobie wielką wystawę, a zobaczyłem jedynie
kilkanaście prac. Piotrek z kolei fajnie opowiadał o swoich początkach z
metalem, ale podobnych spowiedzi słyszałem już tak wiele, i sam bym mógł
podobne historie snuć, bo przecież wchodziliśmy w klimat w tych samych latach,
że po dłuższej chwili postanowiłem wycofać się po angielsku i udać do
pobliskiego marketu celem zdobycia napojów niezbędnych.
Chwilę potem nawiązałem kontakt telefoniczny z
Warcrimerem, bo byliśmy tego dnia ustawieni na wywiad do kolejnego R’lyeha.
Wciągnęliśmy po szybkim browarze (zły organizator zabronił karmić piosenkarza
czymś mocniejszym przed występem, więc grzecznie się dostosowałem) i znaleźliśmy
cichy kącik na pięterku, gdzie w towarzystwie mojego przyjaciela i urodziwej
małżonki szanownego rozmówcy spędziliśmy, z przerwą na siku i papierosa, jakieś
dwie godziny, czyli zdecydowanie więcej czasu, niż wstępnie przewidywałem. Nic
jednak nie poradzę, że tak dobrze nam się gadało. Zresztą będziecie mieli
okazję sobie za kilka miesięcy poczytać. Czas jednak płynął, a impreza trwała,
zatem na pierwsze dwa koncerty się nie wyrobiłem. To znaczy, zdążyłem zobaczyć
ostatnie kilka minut Cienia, a z tego co się później dowiedziałem, zagrali całą
ostatnią płytę, zatem wnioskuję, iż musiał to być bardzo solidny szoł.
Natomiast będąc przy zespole, trochę zniesmaczyła mnie inna rzecz, pod tytułem
agresywny merchandising. Rozumiem, że chłopaki chcieli zainteresować ludzików
swoimi wydawnictwami, ale namolne nagabywania każdego, kto mijał ich stoisko na
zakup płyty, bardziej odpychały niż zachęcały, i powodowały niezręczne sytuacje u
co mniej asertywnych. Taka tam, moja mała szpileczka. Jak już przy merczach, to
trzeba przyznać, że dóbr wszelakich nie brakowało. Wystawiły się zespoły, był
Grzesiek z Godz ov War… Można było też odebrać zamówioną wcześniej bluzę,
wypuszczoną przez organizatora z okazji jubileuszu. Ta była na tyle legancka,
że zaraz po powrocie do domu, ani razu nie założywszy, musiałem przestać się
nią cieszyć, bo moja małżonka stwierdziła, iż ciuch jest zajebisty („A poza tym
na ciebie będzie za mała”, że zacytuję z pamięci), i go rekwiruje. No cóż,
czego się nie robi dla kobiety.
Häxenzijrkell z płyt totalnie mnie zniewala.
Szczerze mówiąc, poza Voidhanger (ale ich już nie raz widziałem), to właśnie na
Niemców przyjechałem do Jarocina. I trzeba przyznać, że ten koncert to był
prawdziwy rytuał na żywo, prawie dokładnie taki, jaki sobie wyobrażałem. Były spowijające
scenę światła, zwłaszcza uderzające od tyłu, trochę dymu, co w połączeniu
sprawiało wrażenie, jakby na scenie obecne były jakieś zjawy, a nie ludzie.
Powolne tempo, zapętlone akordy, deklamacje, totalny odjazd. Mocno zdziwiło
mnie, iż grając tylko na jedną gitarę, zespół w ogóle nie tracił na jakości, a
wszystko było doskonale czytelne. Perkusista, z czarnym welonem na głowie, po
każdym utworze wstawał i wznosił do góry ręce, niczym szaman prowadzący mszę
ofiarną. Dość niecodzienne było, że wszyscy trzej muzycy cały czas przebywali
bardzo blisko siebie, nie zapuszczając się zbyt daleko na bok sceny, co
faktycznie mogło sprawiać wrażenie, że są Kręgiem Wiedźm. W pewnym momencie
upadli na deski, a w tle wybrzmiewały jedynie rytualne bębny. Ja z kolei
poczułem, jak włosy na plecach stają mi dęba. To była magia. Zaryzykowałbym
nawet stwierdzenie, że Häxenzijrkell byli tego wieczora takim okultystycznym,
blackmetalowy odpowiednikiem Esoteric. Jeśli jeszcze tylko na scenie pojawiłyby
się jakieś rekwizyty (świece, czaszki), to byłby to koncert doskonały. Nie
mniej, byłem i tak bardziej niż usatysfakcjonowany.
Drowned nie dojechali na początku roku do Wrocławia
na Death Is Not The End, to ich Łukasz ściągnął do siebie. Wiele osób na to
chyba czekało, bo pod sceną pojawiło się zdecydowanie więcej gawiedzi, niż na
wspomnianym przed chwilą Häxenzijrkell. W sumie nie ma się co dziwić, bo
Utopielec to była stara szkoła death metalu w pełnej krasie. I znów w wydaniu
bardzo oszczędnym, bo ograniczającym się (mówię o aspekcie wizualnym) do
latających świateł i kłębów dymu, tym razem chyba jeszcze gęstszych. I po raz
kolejny dźwięk był niemal perfekcyjny, dzięki czemu nawet ktoś, kto z muzyką
Niemców nie miał wcześniej styczności, mógł poznać ich wersję śmierć metalu
dosłownie, a nie jedynie za pomocą domysłów, jak to nierzadko bywa. Klasyczne
d-beaty, dużo szwedzkiej szkoły, kurwa, poczułem się jakbym był z trzydzieści
lat młodszy. I nawet jeśli znam od chuja kapel, które w dokładnie te same
klocki potrafią lepiej, to Drowned na żywo na pewno byli zespołem wartym
poświęcenia trzech kwadransów życia.
Są nazwy, po których można oczekiwać najwyższej
jakości, i nawet jeśli nie jest to nasze pierwsze z nimi spotkanie, to i tak
majty mają prawo spaść z dupy. Voidhanger to klasa sama w sobie, co zresztą
udowodnili tego wieczoru po raz kolejny. Co by tu wiele nie gadać, przede
wszystkim na scenie pojawił się jakiś ruch. O ile poprzednie dwa gigi były
raczej statyczne (w przypadku Häxenzijrkell było to zresztą uzasadnione), tak
Warcrimer nie ograniczał się jedynie do stania w miejscu i odśpiewywania
kolejnych fraz. Raczej zachowywał się niczym wkurwiony szerszeń, biegając z
lewej strony na prawą i wypluwając do mikrofonu to, co mu na wątrobie zalega.
Poza tym, chłop (w swoim bezrękawniku wyglądający trochę niczym klon Anselmo, z
tym, że w odróżnieniu od Amerykanina nie hailował) swoją charyzmą sprawia, iż
nić porozumienia między nim a publicznością bardzo szybko się związuje. A poza
„głównym aktorem”, stojący niczym posąg Zyklon, kruszący skały samą swoją
posturą, napierdalający w beczki niczym „Dziki Rex” Stormblast, i posępny Marcin na basie,
kiwający jedynie łysym łbem. Pierdolnięcie było mocne, zatem pod sceną pojawił
się pierwszy tego wieczora młyn. Poleciało „Dark Days of the Soul”,
„Deathwish”, „Dni Szarańczy”, „Naprzód, Donikąd” i w chuj innych szlagierów. Na
tyle mnie to rozruszało, że postanowiłem udać się bezpośrednio pod barierki. I
bardzo szybko wróciłem z prostą konkluzją. W tym momencie gratuluję
organizatorom wydzielenia wykładzinowego parkietu dla pijących, bo akurat ów
kwadrat, bardzo blisko dźwiękowca, był miejscem, gdzie brzmienie było
perfekcyjne. Pod sceną… już niekoniecznie. Czyli co, warto pić, haha! Wracając
do koncertu, był to totalny wpierdol, a rzucone na koniec któregoś kawałka „I
chuj!” doskonale go podsumowuje. I jeszcze jedna rzecz, dla mnie także istotna.
W pewnym momencie, wszyscy panowie sięgnęli sobie po piweczko, by następnie
dobić za pomocą „Dyskretny Urok Upadku” oraz „Wrathprayer”, i można było
wjeżdżać z taczkami i zbierać trupy.
Na finał wyszli kolesie z Hell Militia. Podobnie jak
w przypadku Drowned, nie jest to zespół, wyłącznie dla którego byłbym w stanie
jechać te dwie godziny przez Polskę. Ale dali radę. I to, kurwa, jak! Totalna
surowizna, black metal taki, jak za dawnych czasów, i to w doskonałej wizualnej
oprawie. O ile wcześniej na telebimie w tle przewijało się co najwyżej logo
kapeli (czasem falujące, czy tam zmieniające kolory), tak teraz popłynęły
obrazy. Gołe baby masturbujące się krzyżem, jakieś bliźniaki syjamskie, jakieś
płody, spadający z krzyża Chrystus, Manson… Czyste zło. Widać byłem ignorantem
wśród tłumu, bowiem ten doskonale znał piosenki Hell Militia, śpiewając refreny
wraz z charyzmatycznym wokalistą. Ze sceny waliło wkurwem, chorobą i Szatanem.
A ja stałem trochę jak otumaniony, bo to co zobaczyłem zrobiło na mnie naprawdę
mocne wrażenie. Według mnie, koncert Francuzów był idealnym zwieńczeniem
wieczoru, a jednocześnie kropką nad „i” dziesiątej edycji Black Waves Fest.
Podsumowując,
stwierdzam, że ten spęd jest jedną z najbardziej oldskulowych imprez w
kraju. Organizowaną na najwyższym poziomie, przez osoby kompetentne, w bardzo
adekwatnej miejscówce (niektórzy doskonale przecież pamiętają, że na początku
lat dziewięćdziesiątych takie koncerty odbywały się właśnie głównie w różnego
rodzaju domach kultury). Prawie niczego mi nie brakowało. Były nawet bójki pod klubem,
bo ktoś komuś obraził dziewczynę, bo się źle spojrzał, kurwa, nawet policja
była! Wyśmienita impreza. Czegoś mi brakowało? Stoiska z kawą. Bo w zeszłym
roku było, a teraz nie. Na szczęście miałem swoją w termosie. Czasu. Bo pogadać
ze wszystkimi spotkanymi mordkami się nie dało, ale to w zasadzie standard przy
tego rodzaju imprezach. Nie wierzę, że ta dziesiąta edycja była ostatnią, jak
to niektórzy mówią. Tak dobre festiwale muszą być kontynuowane. Łukasz, jeszcze
raz dziękuję za zaproszenie. Widzimy się za rok, i chuj!
-
jesusatan
Zdjęcia: Michał Skrzypczak - Fotoblog





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.