wtorek, 14 października 2025

Relacja z jubileuszowej edycji Black Waves Fest

 

Black Waves Fest # 10

11.10.2025 Jarocin, JOK

Loathfinder / Cień / Häxenzijrkell / Drowned / Voidhanger / Hell Militia

 


Podobno kiedy organizator Black Waves Fest zabierał się za pierwszą jego edycję, marzył, aby odbyło się ich choćby pięć. Z czasem zaświeciła mu w głowie cyfra „dziesięć”, która to właśnie kilka dni temu dumnie zdobiła plakat tegorocznej imprezy. A wraz z nią kolejnych sześć nazw, z których przynajmniej część aż wołała, by Jarocin nawiedzić. Nie byłem się w stanie tym zachętom oprzeć, i już na kilka miesięcy przed terminem imprezy w moim kalendarzu pojawiła się odpowiednia adnotacja. Tym razem na miejsce przybyliśmy dużo wcześniej niż rok temu, bo chcieliśmy, jeszcze przed częścią czysto muzyczną, rzucić okiem na wernisaż Roberta Artura von Rittera, i posłuchać przez chwilę, co ciekawego ma do opowiedzenia Piotrek Dorosiński. Tym pierwszym eventem nieco się rozczarowałem (ale bynajmniej nie pod względem artystycznym), bo jakoś w mojej wyobraźni rysowałem sobie wielką wystawę, a zobaczyłem jedynie kilkanaście prac. Piotrek z kolei fajnie opowiadał o swoich początkach z metalem, ale podobnych spowiedzi słyszałem już tak wiele, i sam bym mógł podobne historie snuć, bo przecież wchodziliśmy w klimat w tych samych latach, że po dłuższej chwili postanowiłem wycofać się po angielsku i udać do pobliskiego marketu celem zdobycia napojów niezbędnych.

Chwilę potem nawiązałem kontakt telefoniczny z Warcrimerem, bo byliśmy tego dnia ustawieni na wywiad do kolejnego R’lyeha. Wciągnęliśmy po szybkim browarze (zły organizator zabronił karmić piosenkarza czymś mocniejszym przed występem, więc grzecznie się dostosowałem) i znaleźliśmy cichy kącik na pięterku, gdzie w towarzystwie mojego przyjaciela i urodziwej małżonki szanownego rozmówcy spędziliśmy, z przerwą na siku i papierosa, jakieś dwie godziny, czyli zdecydowanie więcej czasu, niż wstępnie przewidywałem. Nic jednak nie poradzę, że tak dobrze nam się gadało. Zresztą będziecie mieli okazję sobie za kilka miesięcy poczytać. Czas jednak płynął, a impreza trwała, zatem na pierwsze dwa koncerty się nie wyrobiłem. To znaczy, zdążyłem zobaczyć ostatnie kilka minut Cienia, a z tego co się później dowiedziałem, zagrali całą ostatnią płytę, zatem wnioskuję, iż musiał to być bardzo solidny szoł. Natomiast będąc przy zespole, trochę zniesmaczyła mnie inna rzecz, pod tytułem agresywny merchandising. Rozumiem, że chłopaki chcieli zainteresować ludzików swoimi wydawnictwami, ale namolne nagabywania każdego, kto mijał ich stoisko na zakup płyty, bardziej odpychały niż zachęcały, i powodowały niezręczne sytuacje u co mniej asertywnych. Taka tam, moja mała szpileczka. Jak już przy merczach, to trzeba przyznać, że dóbr wszelakich nie brakowało. Wystawiły się zespoły, był Grzesiek z Godz ov War… Można było też odebrać zamówioną wcześniej bluzę, wypuszczoną przez organizatora z okazji jubileuszu. Ta była na tyle legancka, że zaraz po powrocie do domu, ani razu nie założywszy, musiałem przestać się nią cieszyć, bo moja małżonka stwierdziła, iż ciuch jest zajebisty („A poza tym na ciebie będzie za mała”, że zacytuję z pamięci), i go rekwiruje. No cóż, czego się nie robi dla kobiety.

Häxenzijrkell z płyt totalnie mnie zniewala. Szczerze mówiąc, poza Voidhanger (ale ich już nie raz widziałem), to właśnie na Niemców przyjechałem do Jarocina. I trzeba przyznać, że ten koncert to był prawdziwy rytuał na żywo, prawie dokładnie taki, jaki sobie wyobrażałem. Były spowijające scenę światła, zwłaszcza uderzające od tyłu, trochę dymu, co w połączeniu sprawiało wrażenie, jakby na scenie obecne były jakieś zjawy, a nie ludzie. Powolne tempo, zapętlone akordy, deklamacje, totalny odjazd. Mocno zdziwiło mnie, iż grając tylko na jedną gitarę, zespół w ogóle nie tracił na jakości, a wszystko było doskonale czytelne. Perkusista, z czarnym welonem na głowie, po każdym utworze wstawał i wznosił do góry ręce, niczym szaman prowadzący mszę ofiarną. Dość niecodzienne było, że wszyscy trzej muzycy cały czas przebywali bardzo blisko siebie, nie zapuszczając się zbyt daleko na bok sceny, co faktycznie mogło sprawiać wrażenie, że są Kręgiem Wiedźm. W pewnym momencie upadli na deski, a w tle wybrzmiewały jedynie rytualne bębny. Ja z kolei poczułem, jak włosy na plecach stają mi dęba. To była magia. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że Häxenzijrkell byli tego wieczora takim okultystycznym, blackmetalowy odpowiednikiem Esoteric. Jeśli jeszcze tylko na scenie pojawiłyby się jakieś rekwizyty (świece, czaszki), to byłby to koncert doskonały. Nie mniej, byłem i tak bardziej niż usatysfakcjonowany.

Drowned nie dojechali na początku roku do Wrocławia na Death Is Not The End, to ich Łukasz ściągnął do siebie. Wiele osób na to chyba czekało, bo pod sceną pojawiło się zdecydowanie więcej gawiedzi, niż na wspomnianym przed chwilą Häxenzijrkell. W sumie nie ma się co dziwić, bo Utopielec to była stara szkoła death metalu w pełnej krasie. I znów w wydaniu bardzo oszczędnym, bo ograniczającym się (mówię o aspekcie wizualnym) do latających świateł i kłębów dymu, tym razem chyba jeszcze gęstszych. I po raz kolejny dźwięk był niemal perfekcyjny, dzięki czemu nawet ktoś, kto z muzyką Niemców nie miał wcześniej styczności, mógł poznać ich wersję śmierć metalu dosłownie, a nie jedynie za pomocą domysłów, jak to nierzadko bywa. Klasyczne d-beaty, dużo szwedzkiej szkoły, kurwa, poczułem się jakbym był z trzydzieści lat młodszy. I nawet jeśli znam od chuja kapel, które w dokładnie te same klocki potrafią lepiej, to Drowned na żywo na pewno byli zespołem wartym poświęcenia trzech kwadransów życia.

Są nazwy, po których można oczekiwać najwyższej jakości, i nawet jeśli nie jest to nasze pierwsze z nimi spotkanie, to i tak majty mają prawo spaść z dupy. Voidhanger to klasa sama w sobie, co zresztą udowodnili tego wieczoru po raz kolejny. Co by tu wiele nie gadać, przede wszystkim na scenie pojawił się jakiś ruch. O ile poprzednie dwa gigi były raczej statyczne (w przypadku Häxenzijrkell było to zresztą uzasadnione), tak Warcrimer nie ograniczał się jedynie do stania w miejscu i odśpiewywania kolejnych fraz. Raczej zachowywał się niczym wkurwiony szerszeń, biegając z lewej strony na prawą i wypluwając do mikrofonu to, co mu na wątrobie zalega. Poza tym, chłop (w swoim bezrękawniku wyglądający trochę niczym klon Anselmo, z tym, że w odróżnieniu od Amerykanina nie hailował) swoją charyzmą sprawia, iż nić porozumienia między nim a publicznością bardzo szybko się związuje. A poza „głównym aktorem”, stojący niczym posąg Zyklon, kruszący skały samą swoją posturą, napierdalający w beczki niczym „Dziki Rex”  Stormblast, i posępny Marcin na basie, kiwający jedynie łysym łbem. Pierdolnięcie było mocne, zatem pod sceną pojawił się pierwszy tego wieczora młyn. Poleciało „Dark Days of the Soul”, „Deathwish”, „Dni Szarańczy”, „Naprzód, Donikąd” i w chuj innych szlagierów. Na tyle mnie to rozruszało, że postanowiłem udać się bezpośrednio pod barierki. I bardzo szybko wróciłem z prostą konkluzją. W tym momencie gratuluję organizatorom wydzielenia wykładzinowego parkietu dla pijących, bo akurat ów kwadrat, bardzo blisko dźwiękowca, był miejscem, gdzie brzmienie było perfekcyjne. Pod sceną… już niekoniecznie. Czyli co, warto pić, haha! Wracając do koncertu, był to totalny wpierdol, a rzucone na koniec któregoś kawałka „I chuj!” doskonale go podsumowuje. I jeszcze jedna rzecz, dla mnie także istotna. W pewnym momencie, wszyscy panowie sięgnęli sobie po piweczko, by następnie dobić za pomocą „Dyskretny Urok Upadku” oraz „Wrathprayer”, i można było wjeżdżać z taczkami i zbierać trupy.

Na finał wyszli kolesie z Hell Militia. Podobnie jak w przypadku Drowned, nie jest to zespół, wyłącznie dla którego byłbym w stanie jechać te dwie godziny przez Polskę. Ale dali radę. I to, kurwa, jak! Totalna surowizna, black metal taki, jak za dawnych czasów, i to w doskonałej wizualnej oprawie. O ile wcześniej na telebimie w tle przewijało się co najwyżej logo kapeli (czasem falujące, czy tam zmieniające kolory), tak teraz popłynęły obrazy. Gołe baby masturbujące się krzyżem, jakieś bliźniaki syjamskie, jakieś płody, spadający z krzyża Chrystus, Manson… Czyste zło. Widać byłem ignorantem wśród tłumu, bowiem ten doskonale znał piosenki Hell Militia, śpiewając refreny wraz z charyzmatycznym wokalistą. Ze sceny waliło wkurwem, chorobą i Szatanem. A ja stałem trochę jak otumaniony, bo to co zobaczyłem zrobiło na mnie naprawdę mocne wrażenie. Według mnie, koncert Francuzów był idealnym zwieńczeniem wieczoru, a jednocześnie kropką nad „i” dziesiątej edycji Black Waves Fest.

Podsumowując,  stwierdzam, że ten spęd jest jedną z najbardziej oldskulowych imprez w kraju. Organizowaną na najwyższym poziomie, przez osoby kompetentne, w bardzo adekwatnej miejscówce (niektórzy doskonale przecież pamiętają, że na początku lat dziewięćdziesiątych takie koncerty odbywały się właśnie głównie w różnego rodzaju domach kultury). Prawie niczego mi nie brakowało. Były nawet bójki pod klubem, bo ktoś komuś obraził dziewczynę, bo się źle spojrzał, kurwa, nawet policja była! Wyśmienita impreza. Czegoś mi brakowało? Stoiska z kawą. Bo w zeszłym roku było, a teraz nie. Na szczęście miałem swoją w termosie. Czasu. Bo pogadać ze wszystkimi spotkanymi mordkami się nie dało, ale to w zasadzie standard przy tego rodzaju imprezach. Nie wierzę, że ta dziesiąta edycja była ostatnią, jak to niektórzy mówią. Tak dobre festiwale muszą być kontynuowane. Łukasz, jeszcze raz dziękuję za zaproszenie. Widzimy się za rok, i chuj!

- jesusatan

Zdjęcia: Michał Skrzypczak - Fotoblog

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.