wtorek, 15 listopada 2022

Relacja z ósmej edycji IN BLAST WE TRUST

 

IN BLAST WE TRUST Vol.VIII

Hoggod, Vastness, Delayed Ejaculation, Lunacy, Unborn Suffer

Bydgoszcz 05.11.2022, Wiatrakowa Klub

 

Ostatni tydzień przed kolejną edycją In Blast We Trust ciągnął mi się niczym rozłożone w linii prostej jelito cienkie. Wlekły się te dni niemożebnie, a gdy już wreszcie nastał upragniony dzień, zaczęła się jazda (i nie mam tu na myśli koncertu). Złapałem bowiem jakiegoś pierdolonego wirusa, dzięki któremu przed wyjściem na imprezę zdążyłem się kilkukrotnie wysrać i wyrzygać. No cóż, shit happens, jak to mawiali przedwieczni, więc gdy już niemal całkowicie opróżniłem mą kiszkę stolcową, zebrałem jaja w garść i wyruszyłem do klubu, gdyż za nic nie mogłem sobie odpuścić tak wybornie zapowiadającego się, patologicznego mielenia. Na miejsce dotarłem dosłownie „za pięć dwunasta”, więc praktycznie nie witając się z nikim, poza Sfensonem od razu udałem się pod scenę, gdyż tam zaczynała się już prawdziwa orgia napalonych knurów, czyli występ białostockiego Hoggod.

Tłusty, świński, wynaturzony Goregrind, jaki popłynął ze sceny, poniewierał okrutnie, wywracał wnętrzności na lewą stronę i robił rozpierdol, jaki może zrobić tylko wkurwiona maksymalnie trzoda chlewna. A do tego kontakt, jaki zespół nawiązywał z publiką, był wręcz porażający. Trzeba mieć naprawdę konkretnie zryty beret, aby wykluła się z niego taka koncepcja zespołu, ale w chuj podobała mnie się ta nacechowana prawdziwym zezwierzęceniem choroba. Świńskie ryje z Białegostoku zajebali naprawdę konkretnie. Chylę czoła.

Chwilka przerwy na puszczenie pawia, uściśnięcie prawicy pozostałym znajomym (których niestety zbyt wielu nie było) i swój występ zaczynał już gliwicki Vastness. Zadziorny, chwytliwy, klasycznie pojmowany Thrash/Death, lokujący się gdzieś pomiędzy „Beneath the Remains”, a „Coma of Souls”, jaki zaprezentowali, zrobił na mnie na tyle duże wrażenie, że chętnie sprawdzę ich debiutancki album, nad którym podobno intensywnie pracują. Prawdziwą wisienką na torcie ich występu okazał się jednak wyśmienicie odegrany cover Cannibal Corpse („Stripped, Raped and Strangled”), który dostarczył wiele radości nielicznej, acz zaangażowanej głęboko publice zgromadzonej pod sceną. Następne 15 minut na papierosa i herbatę (niestety w moim stanie alkohol nie wchodził w grę) i swe sceniczne, Goregrind’owe harce rozpoczynał gdański Delayed Ejacutation.

Wymiatają chłopaki naprawdę konkretnie, a do tego ich image skojarzył mi się z kultowym, 12 odcinkowym,  czechosłowackim serialem „Kobieta za Ladą” (w wersji oryginalnej „Žena za Pultem”) i w zasadzie nie wiem dlaczego? Tak w każdym razie w pierwszej chwili mi się to powiązało. Być może spowodował to ich sceniczny luz, a być może kwiecisty fartuszek wokalisty? Mniejsza o to. Najważniejsze jest to,że panowie z wybrzeża napierdalali gęsto, konkretnie i bez lizania się po fujarach. Obscene Extreme czeka, bez dwóch zdań.

Następny w kolejności był warszawski Lunacy i nie będę ukrywał, że ten występ podobał mi się najmniej. Nie chodzi bynajmniej o umiejętności muzyków tworzących tę grupę, gdyż te są na naprawdę wysokim poziomie. Wystarczyło zresztą posłuchać, jak rzeźbią wiosła, co robi bas do spółki z beczkami i jak swą gardziel wykorzystuje wokalista, aby zorientować się, że nie są to leszcze z pierwszej, lepszej łapanki. Muzyczny kierunek, jaki obrali, czyli w pewnym sensie progresywny Groove/Death/Thrash Metal po prostu mi nie leży i chuj. Życzę im jednak wszystkiego, co najlepsze, gdyż panowie umiejętności mają doprawdy wysokie, a to nie ich wina, że nie trafili w moje zjebane gusta. No i po kolejnej, krótkiej przerwie na pawia w donicę przed klubem i wytarcie mordy, przyszedł czas na crème de la crème tej imprezy, czyli występ lokalnych matadorów sceny Death/Grind. Mowa oczywiście o Unborn Suffer. 

Na samym początku proszę jednak, aby nie traktować zdania o lokalnych matadorach zbyt dosłownie. Unborn Suffer dawno już bowiem wyszło poza owe lokalne ramy, stało się zespołem rozpoznawalnym wśród fanów brutalnego mielenia, a muza, jaką dziś prezentują to wysokiej jakości europejski, śmiertelny wykurw, który poniewiera okrutnie. No w pizdę palec, wymiatali chłopaki tego wieczora tak, że nawet nie pytaj, a w ich secie nie mogło zabraknąć znanych i lubianych hiciorów. Jakich? Srakich, trzeba było ruszyć dupę i pojawić się na koncercie, to byście je sami usłyszeli. Ci, którzy byli, łapczywie łapali uchem każdy miażdżący dźwięk płynący ze sceny, a reszta musi uwierzyć na słowo, że Sfenson i spółka wymieszali nam w dupach niesamowicie, nie pytając o pozwolenie. Świetny, energetyczny, bezwzględny, druzgocący występ. Szkoda tylko, że dla garstki najwierniejszych maniaków. I tak oto kolejna edycja In Blast We Trust dobiegła końca. Edycja niewątpliwie udana. Tak więc do zobaczenia za rok, gdyż mam przeczucie graniczące z pewnością, że Sfenson nie osiądzie na laurach i będzie niestrudzenie dalej ciągnął ten wózek wypełniony po brzegi parującymi wnętrznościami.

 

Hatzamoth


Fotki by Michał Kwaśniewski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.