The Last Words of Death # 34
13.12.2025 Bydgoszcz, Over
the Under
Bleeding Forest / Midnight
Fortress / Sphere / Mortis Dei / Doomas
Jako iż mamy grudzień, nadszedł czas na ostatnią już w tym roku edycję The
Last Words of Death. Po fantastycznym debiucie Midnight Fortress, oraz
najlepszym w karierze albumie Mortis Dei (oba te wydawnictwa premierę miały
dokładnie w dniu koncertu), swoje uczestnictwo w imprezie zaplanowałem kilka
tygodni naprzód. Spakowałem zatem gadżety dla znajomych, wziąłem porterka w
dłoń i ruszyłem pod klub. Na miejscu byłem punktualnie, ale okazało się, iż
jest mała obsuwa (zdarza się to organizatorowi wyjątkowo rzadko), co dało mi
czas na bonusowego browara i pogaduchy ze znajomymi, których to po raz kolejny
pojawiło się więcej niż w przeciętnym mrowisku. O osiemnastej pociąg ruszył…
W roli otwieracza tym razem wystąpił młody lokalny
Bleeding Forest. Na piersiach koszulki Sarcofago, Kat, wokalista z maidenową
grzywką, wyglądało to obiecująco… Zaczęli z kopyta, niczym konie na Wielkiej
Pardubickiej, jak ma młodych gniewnych przystało. W związku z tym (choć być
może za sprawą zaproszonych kolegów, nie będę wnikał), już przy drugim kawałku
pod sceną zawiązał się całkiem niezły młyn. Chłopcy też dawali z siebie
wszystko, serwując naprawdę niezgorszej jakości thrash. Pożartowali coś przy
okazji, że nie znają francuskiego więc tytułu kawałka na głos nie powiedzą (no
bo mam nadzieję, że to był żart), dojebali coverem „Antichrist” Sepultury, i
ogólnie zaprezentowali się spoko. Piszę „spoko”, bo jednak braki w ograniu były
dość zauważalne. Po koncercie śpiewak przyznał, że przez ostatnie dwa miesiące
nie odbywali prób, ale to żadna wymówka. Mając w planie tak poważną imprezę (bo
przecież nie był to występ na szkolnym festynie) należało się jednak mocniej
zmobilizować. Ja co prawda lubię surowiznę, i puściłbym owe błędy mimo uchem,
ale zasłyszałem przynajmniej trzy opinie innych osób, którym owe wpadki przeszkadzały.
Nie przeszkadzały jednak, by szalejący pod barierkami wykrzyczeli bis. No i
brawo. Tylko panowie, nie popadajcie czasem w samo zachwyt, bo pracy jeszcze
przed wami dużo.
Kiedy na scenie zainstalował się Midnight Fortress,
to kopara mi lekko opadła. Wiedziałem, że to grania inspirowane w dużej części
wczesnymi latami osiemdziesiątymi, ale jak zobaczyłem muzyków w chustach na
czole, kolczykach, z pomalowanymi ustami, oczami, a spod sceny buchnęły słupy
dymu i zamigotały światła, to poczułem się, jakby mnie ktoś przeniósł w czasie
i przestrzeni. Ekipa dowodzona przez Eryka dowaliła ostro do pieca, serwując
wyłącznie najmocniejsze kawałki z debiutanckiej płyty (czyli zero ballad,
których na niej przecież nie brakuje), będące mieszanką heavy metalu i glam
rocka, a zachowanie chłopaków na scenie było przy tym tak naturalne, wliczając
przemieszczanie się po scenie, a nawet gestykulacje (taką wiecie, z lekka
gejowskie, choć, jak to udowodnili chłopaki z Mötley Crüe, na to laski lecą
najbardziej), że przy naprawdę zacnej oprawie wizualnej poczułem się jak w, nie
przymierzając, jakimś amerykańskim klubiku w roku, powiedzmy, osiemdziesiątym
trzecim, gdzie wszyscy w koło rozpierdalają sobie butelki na głowach, laski
podnoszą koszulki w górę, a na scenie piękni chłopcy grają te swoje radosne,
rockowe piosenki. Serio, brakowało mi jedynie rzucanych w kierunku muzyków
stringów albo kluczy do pokoju hotelowego. Zajebiste brzmienie, świetny kontakt
z publicznością (z Queen’owym „Oooooo – Oooooo” odśpiewanym na przemian z
publicznością, i „hejhejjjj’owaniem” włącznie). Jakby tego było mało, w pewnym
momencie na scenę weszła wydekoltowana rock-laska w skórze i ciemnych okularach
(z oczu niektórych, przybyłych do klubu pań poleciały w tym momencie w kierunku
mężów / chłopaków gromy), i usłyszeliśmy cover W.A.S.P. „Fuck Like a Beast”. A ja tam stałem, i nie
mogłem pozbierać szczęki z podłogi. Jeszcze na koniec, staroszkolnym, dawno
zapomnianym przez większość zwyczajem, Eryk przedstawił pozostałych
instrumentalistów, i… koniec. Około czterdziestominutowy set śmignął zanim
zdążyłem mrugnąć oczami. To był fenomenalny koncert, lekko mieszczący się w
„Top 5” a może nawet „Top 3” w historii The Last Words of Death. Wyszedłem
oczarowany. Tak, jak tego nigdy nie robię, tak sobie chyba to obejrzę jeszcze
raz z komputera jak tylko Maciej opublikuje nagranie.
Sphere, wiadomo, zespół z całkowicie przeciwległego
bieguna, nie miał zatem łatwo. Tym bardziej, że, jak się szybko okazało,
Warszawiaki przyjechały do Bydgoszczy bez wokalisty. Zatem mogliśmy doświadczyć
czegoś całkowicie niecodziennego. Koncertu deathmetalowego w wersji
instrumentalnej. No cóż, nie pierwszy to taki przypadek w moim życiu, bo
kiedyś, w latach zamierzchłych, połowę setu bez wokalu odegrał też w Warszawie
Kataklysm, a było to zaraz potem, jak Sylvian wypiął się na kierunek, w którym
Kanadyjczycy zaczęli podążać, a debiutujący w roli krzykacza Maurizio jeszcze
nie do końca dawał radę (czy jakoś tak). Wracając jednak do Sphere. Pod
względem muzycznym absolutnie nie mam nic do zarzucenia. Było czytelnie, mocno
do pieca, przekrojowo, choć z naciskiem, co oczywiste, na najnowszy krążek.
Można powiedzieć, death metalowa miazga. Tylko że bez ryku zarzynanego
niedźwiedzia kompozycje te tracą, i to zdecydowanie więcej niż, na przykład,
brak jednej gitary. Ponadto, bez frontmana, zespół zdawał się lekko zagubiony,
a zapowiadający kolejne numery Remik najwyraźniej nie miał doświadczenia w
temacie. Dla przykładu, anonsując jakąś piosenkę, stwierdził, że w sumie nie
wie o czym jest haha! Pod koniec setu wyjawił również, iż jest to jego finalny
występ w barwach Sphere, co w zaistniałych okolicznościach może dawać co nieco
do myślenia. Bo wokalista podobno rozchorował się chwilę przez wyjazdem na
Lasty, i generalnie szacun, że reszta nie dała dupy i postanowiła zagrać mimo
to, ale jak wyglądała prawda? No nie będę snuł teorii spiskowych. W każdym
razie koncert się odbył, dla niektórych zapewne był wyjątkowy, ale ja jednak
wolę oglądać metal śmierci z wokalem.
O Mortis Dei w zasadzie ciężko cokolwiek nowego
napisać. Występują na bydgoskim spędzie praktycznie co roku, i każdy kto ich
widział, wie, że działają niczym dobrze naoliwiona maszyna. Osobiście ich
występy kojarzą mi się mocno z Cannibal Corpse, choć niekoniecznie czysto
muzycznie. Mam raczej na myśli to, że mają wszystko dograne i dopięte na
ostatni guzik, i jakby nie zostawiali sobie milimetra na sceniczną
improwizację, będąc przykładem rutyniarstwa, acz wiadomo, że na nieco mniejszą
skalę. Ludzi jednak pod scenę nabiło całe mnóstwo, co zapewne nie sprawiło
organizatorowi, czy samemu zespołowi, przykrości. Zaczęli od starszych rzeczy,
by po (chyba) trzech kawałkach zaserwować sporą część najnowszego „The Bringers
of Death”. Trochę miałem obawy, czy ten materiał da radę na żywca tak samo
mocno jak z płyty, ale zostały one błyskawicznie rozwiane, a „Sacrifice” i „The
Gates of Chaos” porozrzucały mnie po kątach. Potem nastąpił powrót do starej
twórczości, co ciekawe, odegrany na trzy gitary (kurwa, jebany Iron Maiden się
znalazł haha!), bo przy tych ostatnich kompozycjach Mortisów wspomógł Niemiec
(ale nie taki z Kar98k na ramieniu i owczarkiem na smyczy, tylko
długoletni były gitarzysta). Spazmów
może nie dostałem, ale i tak był to najlepszy występ zespołu jaki w życiu było
mi dane doświadczyć.
Wieczór zamykali Słowacy z Doomas. No i ów doom
widoczny był od samego początku, choćby przez wizerunek wokalisty. Solidny,
łysy dziad, posturą kojarzący mi się momentalnie z rysunkiem z Thrash’em All,
będącym prezentacją gatunku doom metal (pewnie niektórzy starsi kojarzą). Zero
kostiumów, jakieś tam ewentualnie wisiory, oszczędne światła, i ciężar w chuj.
Szczerze mówiąc, trochę się dziwię, iż zespół ten nie jest szczególnie znany,
choćby w kraju nad Wisłą, bo ich muzyka to naprawdę bardzo dobre połączenie
death i doom metalu. Widać było, że panowie mocno wczuwają się w to co robią,
stąd ze sceny można było faktycznie poczuć oddech Cthulhu. Szkoda tylko, że
sala dość mocno opustoszała, być może z powodu, o którym przed chwilą
wspomniałem. A warto było zerknąć, co nasi południowi sąsiedzi mają do
zaprezentowania, bo to wartościowa twórczość. No ale przygadał kocioł garnkowi…
Sam nie zostałem do końca, bo akurat trafił mi się transport powrotny, zatem
opuściłem klub przed ostatnim gwizdkiem. Nie mniej jednak, z tego co widziałem,
uważam, że po raz kolejny organizator z doborem kapel trafił w dziesiątkę.
No cóż… To był ostatni koncert roku dwudziestego
piątego w moim kalendarzu. Po raz kolejny cieszę się niezmiernie, iż mogłem
uczestniczyć w tym stojącym na naprawdę wysokim poziomie widowisku. Świetnie
było spotkać wszystkich starych kumpli, posłuchać dobrej muzyki i wychylić
kilka bursztynowych. Na pewno edycja trzydziesta czwarta pozostanie w mojej
pamięci głównie z powodu Midnight Fortress, ale wszystkie składy bezapelacyjnie
dołożyły do całości swoją cegiełkę. Kto został w domu, może jedynie żałować.
Choć to w sumie wyświechtany slogan, bo wiadomo, że The Last Words of Death to
już uznana, posiadająca grono szalikowców, marka. No to co? Do następnego!
-
jesusatan
Zdjęcia: Michał Kwaśniewski






Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.