Niezgal
„Stogn ź
Niebyćcia”
Handful of Hate
2018
Gdyby ktoś polecił mi
posłuchanie black metalowego zespołu z Białorusi popukałbym się w czoło. Sam
Szatan chyba szepnął mi zatem w nocy do ucha, że chwyciłem za tą płytę. Niezgal
to zespół, który nie istnieje. Dosłownie. Jego lider, Stogn, popełnił 3 lata temu samobójstwo,
pozostawiając po sobie spadek w postaci zarejestrowanych partii gitar na nowy
album. Aby wyryć na nagrobku, balującemu już zapewne w piekle, kamrata
epitafium, pozostali członkowie zespołu dograli pozostałe instrumenty i oto w
trzecią rocznicę śmierci, 30.12.2018 roku, materiał ujrzał światło dzienne.
Muszę przyznać bez bicia, że ten 33-minutowy materiał zrobił na mnie bardziej
niż pozytywne wrażenie. Po krótkiej krzyczanej inwokacji w języku ojczystym,
dostajemy z plaskacza w pysk zimnym black metalem niespodziewanie wysokich
lotów. Przede wszystkim pasuje mi tutaj dość prymitywne brzmienie
przypominające Skandynawię z początku lat 90-tych. Perkusja stuka co prawda
dość płasko, niemal jak na „De Profundis” Vadera, jednak po chwili można się do
tego przyzwyczaić i stwierdzić, że taka suchość wręcz pasuje do tej muzyki. A
ta jest wyjątkowo jadowita i urozmaicona. Poza typowymi blastami mamy sporo
zwolnień i ciekawych wstawek. Gitarowe melodie są jednocześnie bezwzględnie
zimne i odrobinę melodyjne. Płyną swobodnie co chwilę zaskakując swoją
różnorodnością i niebanalnością. Oczywiście nikt tu na nowo nie wynajduje koła,
wszystko jest oparte na starych, sprawdzonych patentach, jednak poszczególne
akordy tak idealnie się zazębiają, że nie ma chwili na nudę. Słychać głębokie
inspiracje czerpane choćby z wczesnych dokonań Emperor czy Setherial, choć to
tylko dwie nazwy które przyszły mi do głowy jako pierwsze skojarzenia. Wokalnie
jest raczej typowo dla czarnego metalu.
Nie mamy tu jakichś fajerwerków, jednak całość wrzeszczana w języku
naszych wschodnich sąsiadów brzmi, przynajmniej dla mnie, dość egzotycznie. Gdyby
„Stogn z Niebyćcia” ukazało się w połowie lat 90-tych, to zapewne stanowiłoby
niemałą konkurencję dla ówczesnej sceny. Płyta kończy się wolniejszym numerem
zatytułowanym „Suicyd” a będącym nijako pożegnaniem Stogna ze światem. Potem
nie ma już nic. Wielka szkoda, bo te 6 numerów naprawdę mocno wkręciło mi się w
głowę i zdecydowanie wyczekiwałbym następnej płyty zespołu. Nie będzie to
jednak dane nikomu z nas. Sprawdźcie zatem choć powyższy materiał. Rozczarowań
nie przewiduję.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.