niedziela, 3 lutego 2019

Recenzja BARSHASKETH „Barshasketh”


BARSHASKETH
„Barshasketh”
World Terror Committee 2019


Kilka dni temu wybrałem się z kolegami metalowcami do knajpy, by wychylić małe co nieco i pogadać przy okazji o starych karabinach. Po kilku kolejkach pojawiły się tematy damsko-męskie, a dwie frakcje, jakie się utworzyły, próbowały rozstrzygnąć, co jest przyjemniejsze, seks oralny, klasyczne bzykanko, czy posuwanie w nieogolone kakao. Po kilku kolejnych głębszych narysowały się tematy muzyczne, co jest obowiązkowym punktem programu na takich spotkaniach. Wśród płomiennych dyskusji, zgryźliwych docinek i ciętych ripost pojawił się temat najnowszej, czwartej płyty długogrającej Black Metalowej hordy z Nowej Zelandii Barshasketh. I ponownie jak przy tematach seksualnych utworzyły się dwie grupy nacisku. Jedna rozpływała się w pochwałach, twierdząc, że to płyta doskonała, wręcz objawienie gatunku, druga nazywała to nudną sraczką, jakich wiele ukazuje się każdego roku. Doszłoby niechybnie do rękoczynów, gdybym nie zakrzyknął: stawiam kolejkę dla wszystkich. Tak też zrobiłem. Atmosfera zaraz się rozluźniła, jednak kilku mniej zamroczonych zauważyło, że nie zabrałem głosu w dyskusji o „Barshasketh”, tylko przyglądałem się tym burzliwym obradom z delikatnym rozbawieniem. Oczy wszystkich zwróciły się więc w moją stronę, czekając na zajęcie przez mnie jakiegoś stanowiska. Nie zdążyłem się jeszcze zaznajomić z rzeczonym materiałem, więc co ja biedny żuczek miałem począć i jak wybrnąć z sytuacji nie wychodząc na pozera?? Cóż, wybrałem najbezpieczniejszy w tym momencie sposób, mianowicie stwierdziłem, że absolutnie nie jest to kupa, jednak walić konia z zachwytu też nie ma nad czym. To po prostu solidny, rzetelny Black Metalowy album, którego wybornie się słucha, ale to żadne odkrycie gatunku. W myślach natomiast nakazałem sobie niezwłoczne sprawdzenie rzeczonej płyty, aby przekonać się organoleptycznie, co na tym albumie w trawie piszczy. Jak sobie obiecałem, tak też zrobiłem. Posłuchałem kilkukrotnie tę płytę i wiecie co??? Wydaje mi się, że trafiłem w sedno. Czwarta produkcja zespołu z Nowej Zelandii to trochę ponad 53 minuty dobrego, solidnego Black Metalu, którego bardzo dobrze się słucha. Sekcja rzetelnie napierdala. Potrafi siarczyście dojebać, nieźle zakręcić, jak również przygnieść do gleby masywnym walcem. Wiosła szyją dość gęstym ściegiem, raz na jakiś czas pojawiają się atonalne, dysonansowe zagrywki, a bluźnierczy, przepełniony nienawiścią wokal doskonale komponuje się z muzyką zawartą na tym albumie. Bardzo dobre, soczyste, przestrzenne brzmienie, które jednak ma w sobie pierwotną surowość, sprawia, że zawarte tu utwory posiadają sporą moc i potrafią spuścić słuchaczowi całkiem konkretny wpierdol. Poszczególne elementy tej płyty są nawet całkiem niezłe, ale jako całość album ten jest jak dla mnie tylko solidny, jak już wcześniej wspomniałem. Myślę jednak, iż każdy powinien sam posłuchać tego materiału i wyrobić sobie na jego temat własne zdanie, nie jestem bowiem żadną wyrocznią i są gusta i guściki, a jak wiadomo, z gustami się nie dyskutuje.
 Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.