BARSHASKETH
„Barshasketh”
World Terror Committee 2019
Kilka
dni temu wybrałem się z kolegami metalowcami do knajpy, by wychylić małe co
nieco i pogadać przy okazji o starych karabinach. Po kilku kolejkach pojawiły
się tematy damsko-męskie, a dwie frakcje, jakie się utworzyły, próbowały
rozstrzygnąć, co jest przyjemniejsze, seks oralny, klasyczne bzykanko, czy
posuwanie w nieogolone kakao. Po kilku kolejnych głębszych narysowały się
tematy muzyczne, co jest obowiązkowym punktem programu na takich spotkaniach.
Wśród płomiennych dyskusji, zgryźliwych docinek i ciętych ripost pojawił się
temat najnowszej, czwartej płyty długogrającej Black Metalowej hordy z Nowej
Zelandii Barshasketh. I ponownie jak przy tematach seksualnych utworzyły się
dwie grupy nacisku. Jedna rozpływała się w pochwałach, twierdząc, że to płyta
doskonała, wręcz objawienie gatunku, druga nazywała to nudną sraczką, jakich
wiele ukazuje się każdego roku. Doszłoby niechybnie do rękoczynów, gdybym nie
zakrzyknął: stawiam kolejkę dla wszystkich. Tak też zrobiłem. Atmosfera zaraz
się rozluźniła, jednak kilku mniej zamroczonych zauważyło, że nie zabrałem
głosu w dyskusji o „Barshasketh”, tylko przyglądałem się tym burzliwym obradom
z delikatnym rozbawieniem. Oczy wszystkich zwróciły się więc w moją stronę,
czekając na zajęcie przez mnie jakiegoś stanowiska. Nie zdążyłem się jeszcze
zaznajomić z rzeczonym materiałem, więc co ja biedny żuczek miałem począć i jak
wybrnąć z sytuacji nie wychodząc na pozera?? Cóż, wybrałem najbezpieczniejszy w
tym momencie sposób, mianowicie stwierdziłem, że absolutnie nie jest to kupa,
jednak walić konia z zachwytu też nie ma nad czym. To po prostu solidny,
rzetelny Black Metalowy album, którego wybornie się słucha, ale to żadne
odkrycie gatunku. W myślach natomiast nakazałem sobie niezwłoczne sprawdzenie
rzeczonej płyty, aby przekonać się organoleptycznie, co na tym albumie w trawie
piszczy. Jak sobie obiecałem, tak też zrobiłem. Posłuchałem kilkukrotnie tę
płytę i wiecie co??? Wydaje mi się, że trafiłem w sedno. Czwarta produkcja
zespołu z Nowej Zelandii to trochę ponad 53 minuty dobrego, solidnego Black
Metalu, którego bardzo dobrze się słucha. Sekcja rzetelnie napierdala. Potrafi
siarczyście dojebać, nieźle zakręcić, jak również przygnieść do gleby masywnym
walcem. Wiosła szyją dość gęstym ściegiem, raz na jakiś czas pojawiają się
atonalne, dysonansowe zagrywki, a bluźnierczy, przepełniony nienawiścią wokal
doskonale komponuje się z muzyką zawartą na tym albumie. Bardzo dobre,
soczyste, przestrzenne brzmienie, które jednak ma w sobie pierwotną surowość,
sprawia, że zawarte tu utwory posiadają sporą moc i potrafią spuścić
słuchaczowi całkiem konkretny wpierdol. Poszczególne elementy tej płyty są
nawet całkiem niezłe, ale jako całość album ten jest jak dla mnie tylko
solidny, jak już wcześniej wspomniałem. Myślę jednak, iż każdy powinien sam
posłuchać tego materiału i wyrobić sobie na jego temat własne zdanie, nie
jestem bowiem żadną wyrocznią i są gusta i guściki, a jak wiadomo, z gustami się nie dyskutuje.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.