Death metal się rozwija. Death metal nadal ewoluuje. Może
nie zawsze wyznaczając kompletnie nowe ścieżki, częściej wchodząc raczej w kolaborację z innymi gatunkami
muzycznymi, nie zawsze będącymi w kręgu zainteresowania ortodoksów. I wówczas
powstaje dla mnie problem. Bo jeśli
weźmiemy pod uwagę taki niemiecki band
jak Chapel of Disease, który nazwę zaczerpnął był od dwóch kawałków Morbid
Angel i pierwszą płytę nagrał dość mocno
zainspirowaną debiutem Bogów a na następnych wydawnictwach zaczął odpływać w kierunkach dziwnych, to po doskonałej nomem
omen dwójce zacząłem się zastanawiać, jaki będzie następny krok Niemców. Z wielkim zatem niepokojem odpaliłem
trzeci album Chapel of Disease i powiem od razu – trafiło mnie to granie
konkretnie. A że to podlaczemu takie niby jebnięcie Marcinku, zapytacie? Ano podlatemu,
że jako żyję, nie cierpię heavy metalu. No kurwa nie trawię i gardzę. Ale na „And As We have Seen…” heavy jest od
jasnej cholery. No to coś się nie
zgadza. Ano właśnie rzecz w tym, że zgadza się tu wszystko. Bo to nie są
piosenki dla Adama i Adama dumnie spacerujących po parku ubranych w kolory
tęczy. Jest to granie, owszem w klimatach lat 80-tych, ale polane dość sowicie
gęstym death metalowym sosem. Czyli że jest melodyjnie w starym stylu, gitary
tną riffy które znają wszyscy miłośnicy Running Wildów czy innych Acceptów, ale
na to wszystko dokładamy deathujący wokal i nieco cięższe brzmienie. Tym
prostym sposobem uzyskujemy mieszankę wybuchową. Pieśni są w średnim tempie, skupiają się
raczej na melodii niż brutalizacji, czasem pojawi się motyw wprawiający
słuchacza w letkom zadumę, by zaraz potem dziabnąć niczym przyczajony kot, z
którym właśnie miałeś ochotę się pobawić.
W przedostatnim kawałku „1000 Different Paths” pojawiają się nawet
śpiewane wokalizy, do których także mam wielki dystans, przynajmniej w gatunku
ogólnie szufladkowanym jako DM. Dlaczego zatem tak mocno trafia do mnie ten
album skoro jest na nim aż tak wiele teoretycznych minusów? Odpowiedź jest
prosta jak konstrukcja cepa – bo jest to najlepszy heavy/death metalowy
album jaki został nagrany od czasu
wielbionego przeze mnie „Amok”. Absolutnie nie jest to jednak żadna zrzynka, po
prostu podobna stylistyka. Można się przy tej muzyce pobawić, aczkolwiek jest
ona zbyt ciężka, by ją puścić w takim eremefie czy na wiejskim weselu. Poza
wspomnianym Sentenced chwilami zajeżdża tu też wczesnym Amorphis, choćby w „Oblivious
– Obnoxious-Defiant”. Jeśli więc
zastanawiacie się, czy Niemcy warci są waszej uwagi, a lubicie Finlandię (w
butelce też) i niemiecki heavy w dobrym stylu, nie wahajcie się wydać paru
groszy na najnowsze wydawnictwo Chapel of Disease. Nie będą to pieniądze
stracone i zapewniam, że spędzicie przy tym długograju kilka łechcących wasze
uszy chwil. Ja tak uczynię.
- jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.