GOATHAMMER
„Ceremony of
Morbid Destruction”
Odpalając
wydany w tym roku debiutancki album kanadyjskiego Goathammer obawiałem się, że
będzie to wierna kopia ich bardziej znanych pobratymców z Blasphemy, Conqueror
czy Revenge. Całe szczęście tak nie jest, a płyta „Ceremony…” ma do
zaoferowania znacznie więcej, niż tylko zrzynkę (przepraszam, głęboką
inspirację) z płyt wyżej wymienionych grup. Oczywiście mamy tu do czynienia z
bestialskim, bezkompromisowym Black/Death Metalem, który siłą rzeczy budzi
skojarzenia z tymi ekstremalnymi aktami, jednak w muzyce Goathammer słyszymy
również bardzo dużo riffów budzących skojarzenia ze Skandynawską, czarną sceną
połowy lat 90-tych. Ja tu słyszę momentami granie, które kojarzy mi się ze
Svartsyn, Dodheimgard z czasów ich płytowego debiutu „Kronet Til Konge”
(zwłaszcza w wałku „Astral Crucifixion”) czy Armagedda,
choć zapewne każdy z Was będzie miał nieco inną listę zespołów, które
przychodzą mu na myśl podczas słuchania muzy tych przemiłych jegomości z kraju
klonowego liścia. Tak, czy siusiak
Goathammer nie pierdoli się w tańcu i cały czas chłoszcze nasze dupska
surowymi, jadowitymi riffami, którym towarzyszy spuszczająca solidny wpierdol
sekcja rytmiczna i bluźnierczy wokal. Szorstkie, niczym papier do wycierania
dupy sprzedawany za komuny, cuchnące piwnicą brzmienie uwydatnia i podkreśla
drzemiącą w tym materiale okrutną siłę i niszczycielską moc tych kompozycji.
Wszyscy kochający bezceremonialny nakurw ku chwale Rogatego mogą śmiało
wyciągać swe lepkie od smoły paluchy po „Ceremony of Morbid Destruction”.
Rozczarowań nie przewiduję.
Hatzamoth
Hells Headbangers Records 2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.