niedziela, 18 listopada 2018

Recenzja GOATHAMMER „Ceremony of Morbid Destruction”



GOATHAMMER
„Ceremony of Morbid Destruction”


Odpalając wydany w tym roku debiutancki album kanadyjskiego Goathammer obawiałem się, że będzie to wierna kopia ich bardziej znanych pobratymców z Blasphemy, Conqueror czy Revenge. Całe szczęście tak nie jest, a płyta „Ceremony…” ma do zaoferowania znacznie więcej, niż tylko zrzynkę (przepraszam, głęboką inspirację) z płyt wyżej wymienionych grup. Oczywiście mamy tu do czynienia z bestialskim, bezkompromisowym Black/Death Metalem, który siłą rzeczy budzi skojarzenia z tymi ekstremalnymi aktami, jednak w muzyce Goathammer słyszymy również bardzo dużo riffów budzących skojarzenia ze Skandynawską, czarną sceną połowy lat 90-tych. Ja tu słyszę momentami granie, które kojarzy mi się ze Svartsyn, Dodheimgard z czasów ich płytowego debiutu „Kronet Til Konge” (zwłaszcza w wałku „Astral Crucifixion”) czy Armagedda, choć zapewne każdy z Was będzie miał nieco inną listę zespołów, które przychodzą mu na myśl podczas słuchania muzy tych przemiłych jegomości z kraju klonowego liścia.  Tak, czy siusiak Goathammer nie pierdoli się w tańcu i cały czas chłoszcze nasze dupska surowymi, jadowitymi riffami, którym towarzyszy spuszczająca solidny wpierdol sekcja rytmiczna i bluźnierczy wokal. Szorstkie, niczym papier do wycierania dupy sprzedawany za komuny, cuchnące piwnicą brzmienie uwydatnia i podkreśla drzemiącą w tym materiale okrutną siłę i niszczycielską moc tych kompozycji. Wszyscy kochający bezceremonialny nakurw ku chwale Rogatego mogą śmiało wyciągać swe lepkie od smoły paluchy po „Ceremony of Morbid Destruction”. Rozczarowań nie przewiduję.


                                                                                                                                        
Hatzamoth  

 

Hells Headbangers Records 2018


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.