niedziela, 18 listopada 2018

Recenzja Nekrofilth "Worm Ritual"

 

Nekrofilth 
"Worm Ritual"
Hells Headbangers 2018

Kto sie lubi taplać w nekro-kurwa-brudzie, to na ten album czeka jak ten student, co to na pytanie “Kto uprawia sex raz do roku?” wyskoczył radośnie z ławki krzycząc „Ja, ja, kurwa, JA!”. Amerykańce od dziesięciu już lat petardują nasze narządy słuchu mieszanką death-grind-punka z taką siłą, że przeciętne czaszki pękają w miejscach łączenia kości. Osobiście nie jestem wielkim fanem takiego grania, z kilkoma jednak wyjątkami. Do takowych należą Death Toll 80k, nasz rodzimy Ass To Mouth oraz bohaterowie opisywanej dziś płyty. Za każdym razem kiedy zapuszczam sobie którąkolwiek z wymienionych powyżej kapel, dostaję spazmów, tarzam się po pokoju i chlapię pianą (i nie tylko) po ścianach. Kiedy więc zajrzałem do skrzynki mailowej i zobaczyłem w niej promo nowiuśkiej płyty Nekrofilth, pojawił się u mnie syndrom psa Pawłowa. Jednocześnie zapaliła się czerwona lampka pod tytułem – zbyt wysokie oczekiwania = rozczarowanie. Zajadam zatem bez przerwy to co mi podano w misce od dobrych kilku godzin i myślę, że zjadłem już na tyle sporo, aby odbeknąć swoją opinię o „Worm Ritual”. Jaka zatem jest ta nowa płyta? Ano jest w chuj przezajebista. Promocyjne numery, które pojawiały się w sieci jakiś czas temu nie przyprawiały mnie o szybsze bicie serca, jednak mając możliwość skosztowania całości, nie mam pytań. Zack Rose dokoptował sobie jakiś czas temu do składu 2 nowych kolesi, którzy pewnie i tak chuja mają w zespole do gadania, i kontynuuje swoją wizję rozpierdalania świata miotaczem sonicznym. Nie znajdziemy tu żadnych upiększaczy czy gitarowej wirtuozerii, jest prosto do bólu, chamsko i po mordzie. Brzmienie albumu jest cholernie brudne, myślę, że wiele nowomodnych zespołów nie zdecydowałoby się wydać tak brzmiącego matexu jako płyty, prędzej jako demo. Jednak ja taki sound uwielbiam, jest totalnie organiczny i nie pozostawia złudzeń co do podejścia twórców do muzyki. Ta jest szczera, płynąca prosto z serducha i dlatego do mojego serducha trafia. Na płycie mamy 15 kawałków zamykających się w 30 minutach, czyli wszystko na miejscu. Większość z tychże to kop z buta w nochal, po którym leci jucha po klacie, brzuchu, kapie na pitonga, jak choćby przy moim cichym faworycie „Cruel Addiction” który sprawia, że mam ochotę iść, zapukać do sąsiada i jebnąć mu w ryj jak tylko drzwi otworzy, choć kolesia osobiście bardzo lubię. Dla odmiany czasami mamy możliwość poobcowania z nieco wolniejszymi wałkami, ot tak, dla złapania oddechu (patrz : Night of the Leech” czy „Guter Oil”). Jeśli wam mało, to pod koniec płyty cover Venom w postaci „Poison” rozszerzy wam uśmiech od ucha do ucha niczym dobrze naostrzona brzytwa.  Całość daje bowiem tyle radochy, że człowiek cieszy się, że żyje i jeszcze nie dostał raka od ćmionych co chwilę szlug. Kto ma chęć dostać w ryj? Ty, ty, czy może ty? No to bądź kozak i zapuść sobie „Worm Ritual” cwaniaczku. Klepanko ryja gwarantowane.



- jesusatan
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.