poniedziałek, 26 listopada 2018

Recenzja CRUCIFIER “The Sulfur Throne On High”


 CRUCIFIER

 “The Sulfur Throne On High” 
Deathrune Rec. 2018



Przyznam szczerze, że kompletnie przeoczyłem jakiekolwiek zapowiedzi drugiej płyty  Crucifier. Z drugiej strony nie oczekiwałem na następcę „Stronger Than Passing Time” z jakąś nadzwyczajną niecierpliwością, gdyż, mimo iż Amerykanie istnieją od 1990 roku, to nigdy nie wykazywali zbytniej aktywności studyjnej. Wystarczy nadmienić, iż debiutancki album wydali dopiero po 13 latach od chwili utworzenia zespołu, jednak warto było wówczas czekać. Od tamtej chwili upłynęło kolejnych 15 lat i oto nagle - tadaaam! -  mamy przed sobą kolejnego demona. Czy i tym razem zawartość muzyczna rekompensuje najtwardszym maniakom kapeli lata ciszy (jeśli nie liczyć nielicznych pomniejszych wydawnictw) z obozu Cazz’a? Krótki rzut oka na okładkę. Jest Szatan siedzący na piekielnym tronie, są poodwracane krzyże, postaci w kapturach, gołe cyce… Będzie dobrze – pomyślałem. Płyta rozpoczyna się inwokacją z „Czarnoksiężnika” by po krótkiej chwili zabrać nas do królestwa Lucyfera. W muzyce Crucifier nic się na szczęście nie zmieniło, nadal jest brzydko, śmierdząco i wyjątkowo ohydnie. Już samo brzmienia albumu pluje nam w twarz i udowadnia, że mimo roku pańskiego 2018 nadal można zagrać album tak, by brzmiał on jak żywcem wyjęty z lat 90-tych, ciężko i syfiasto, jakby trochę od niechcenia. A sama muzyka? Kurwa, ludzie, przecież to jest Crucifier, czego się spodziewacie? Masywne, walcowate rytmy dosłownie wgniatają nas w podłogę, smoła kapie ze strun świdrujących gitar, raz raniących nas powolnym riffem, by za chwilę wwiercić się szybciej niczym wiertło udarowe w czaszkę a na końcu pognębić sprzężeniem a’la Incantation. Grobowy, niski wokal wyrzyguje w naszą stronę szatańskie wersety bluźniąc wszystko co święte by zaraz potem wywołać gęsią skórkę krzykiem obdzieranego żywcem ze skóry grzesznika. To wszystko nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do tego, czy w tej muzyce mieszka Diabeł. Bankowo pan ciemności czuje się tu jak w domu, gdyż z każdego zakamarka wali siarką na kilometr.  Amerykanie nie grają jednak wyłącznie na najniższych obrotach i dość często przyspieszają, choć do wyścigów z Usainem Boltem nawet nie próbują podchodzić. Ponad brutalność płyty, choć tej absolutnie nie brakuje, wyłania się jednak przede wszystkim jej diabelski klimat. Nie ma tu zatem łatwych melodyjek i chwytliwych riffów. Nie da się zanucić tych numerów przy goleniu. Można co najwyżej podkręcić volume nieco mocniej w górę i pozwolić, by piekło nas pochłonęło. Tak się zdecydowanie powinno grać doom/death/black metal. Na koniec jedyna rzecz, do której bym się ewentualnie przypierdolił a mianowicie ostatni numer na płycie. Jest to alternatywna wersja otwierającego krążek  „Ego Sum Papa (I am the pope)” różniąca się solówką gitarową w końcowej części utworu. Nie wiem jaki w tym cel,  można było to wrzucić na jakąś EP-kę czy cuś a nie sztucznie wydłużać czas trwania płyty. Ja tego nie kumam, ale być może to takie moje dziwactwo. Nie mniej jednak od dziś odliczam kolejne 15 lat, za które mam nadzieję usłyszeć płytę Crucifier numer 3. 
- jesusatan
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.