CRUCIFIER
“The Sulfur Throne On High”
Deathrune
Rec. 2018
Przyznam
szczerze, że kompletnie przeoczyłem jakiekolwiek zapowiedzi drugiej płyty Crucifier. Z drugiej strony nie oczekiwałem
na następcę „Stronger Than Passing Time” z jakąś nadzwyczajną niecierpliwością,
gdyż, mimo iż Amerykanie istnieją od 1990 roku, to nigdy nie wykazywali
zbytniej aktywności studyjnej. Wystarczy nadmienić, iż debiutancki album wydali
dopiero po 13 latach od chwili utworzenia zespołu, jednak warto było wówczas
czekać. Od tamtej chwili upłynęło kolejnych 15 lat i oto nagle - tadaaam!
- mamy przed sobą kolejnego demona. Czy
i tym razem zawartość muzyczna rekompensuje najtwardszym maniakom kapeli lata
ciszy (jeśli nie liczyć nielicznych pomniejszych wydawnictw) z obozu Cazz’a?
Krótki rzut oka na okładkę. Jest Szatan siedzący na piekielnym tronie, są poodwracane
krzyże, postaci w kapturach, gołe cyce… Będzie dobrze – pomyślałem. Płyta
rozpoczyna się inwokacją z „Czarnoksiężnika” by po krótkiej chwili zabrać nas
do królestwa Lucyfera. W muzyce Crucifier nic się na szczęście nie zmieniło,
nadal jest brzydko, śmierdząco i wyjątkowo ohydnie. Już samo brzmienia albumu
pluje nam w twarz i udowadnia, że mimo roku pańskiego 2018 nadal można zagrać
album tak, by brzmiał on jak żywcem wyjęty z lat 90-tych, ciężko i syfiasto,
jakby trochę od niechcenia. A sama muzyka? Kurwa, ludzie, przecież to jest
Crucifier, czego się spodziewacie? Masywne, walcowate rytmy dosłownie wgniatają
nas w podłogę, smoła kapie ze strun świdrujących gitar, raz raniących nas
powolnym riffem, by za chwilę wwiercić się szybciej niczym wiertło udarowe w
czaszkę a na końcu pognębić sprzężeniem a’la Incantation. Grobowy, niski wokal
wyrzyguje w naszą stronę szatańskie wersety bluźniąc wszystko co święte by
zaraz potem wywołać gęsią skórkę krzykiem obdzieranego żywcem ze skóry
grzesznika. To wszystko nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do tego,
czy w tej muzyce mieszka Diabeł. Bankowo pan ciemności czuje się tu jak w domu,
gdyż z każdego zakamarka wali siarką na kilometr. Amerykanie nie grają jednak wyłącznie na
najniższych obrotach i dość często przyspieszają, choć do wyścigów z Usainem
Boltem nawet nie próbują podchodzić. Ponad brutalność płyty, choć tej
absolutnie nie brakuje, wyłania się jednak przede wszystkim jej diabelski
klimat. Nie ma tu zatem łatwych melodyjek i chwytliwych riffów. Nie da się
zanucić tych numerów przy goleniu. Można co najwyżej podkręcić volume nieco
mocniej w górę i pozwolić, by piekło nas pochłonęło. Tak się zdecydowanie
powinno grać doom/death/black metal. Na koniec jedyna rzecz, do której bym się ewentualnie
przypierdolił a mianowicie ostatni numer na płycie. Jest to alternatywna wersja
otwierającego krążek „Ego Sum Papa (I am
the pope)” różniąca się solówką gitarową w końcowej części utworu. Nie wiem jaki
w tym cel, można było to wrzucić na
jakąś EP-kę czy cuś a nie sztucznie wydłużać czas trwania płyty. Ja tego nie
kumam, ale być może to takie moje dziwactwo. Nie mniej jednak od dziś odliczam
kolejne 15 lat, za które mam nadzieję usłyszeć płytę Crucifier numer 3.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.