Zhrine, Ulsect, Blaze of Perdition
Poznań – U Bazyla – 13.12.2018
Ewangelista Mintaj,
krzewiący na polskiej ziemi słowo boże, sypie ostatnimi czasy nowymi datami jak
dzieci płatkami róż przed procesją. Na
dzień 37-mej rocznicy przerwy w nadawaniu „Teleranka” zaplanowany został w
poznańskim Bazylu giguś Zhrine / Ulsect / Blaze of Perdition. Mając w pamięci
zeszłoroczny występ tych pierwszych na Brutalnym Assaulcie, decyzja o
pojawieniu się w mieście Kolejorza nie podlegała dyskusji. Żeby było jeszcze
ciekawiej, umówiłem się z Islandczykami na pogaduchy przed występem i
wyczekiwałem niecierpliwie nadejścia dnia potańcówki. Pełniący rolę wiecznego
kierowcy Waldemar tradycyjnie wzbraniał się wielce przez wyjazdem 20 minut
wcześniej, dając się jednak ostatecznie udobruchać obietnicą dwóch opakowań
bitej śmietany i paczki żelków kolorowych. Co prawda tradycyjnie spóźnił się 10
minut w efekcie czego właściwie wyszło na jego, co nas w trakcie podróży
kosztowało trochę nerwów. Pod Żninem bowiem dwóch rajdowych, znamienitych
zapewne, kierowców zapragnęło sobie najwyraźniej udowodnić który z nich jest
numero uno polskich dróg. Skończyło się
to tradycyjnym dzwonem, przez co na dłuższy czas utknęliśmy w korku, mogąc co
najwyżej podziwiać wspaniałe widoki tonących w zapadającym zmroku wałów ziemi. Stojąc
na poboczu wyglądaliśmy zapewne jak Ukrainki wyczekujące przyjazdu Brylanta a
zapasy browara topniały w niepokojącym tempie. Posłuchaliśmy zatem dla umilenia
czasu najnowszej płyty Terrorizer. Trzeba przyznać, że jest niezgorsza, gdyby
nie te chrześcijańsko brzmiące gary. W międzyczasie Waldemar uchylił rąbka
tajemnicy odnośnie skrywanych od 20 lat talentów i sądzę, że niedługo o nim
usłyszymy a być może nawet zobaczymy na banerze w Empiku. W wyniku wspomnianych
okoliczności pod klubem pojawiliśmy się niemal w ostatniej chwili. Musiał
wystarczyć błyskawiczny rekonesans i trzeba było ruszać pod scenę, gdzie
rozpoczynał właśnie swój występ Holenderski Ulsect.
W zeszłym roku, przegapiłem
ich szoł na festiwalu przez idiotyczny błąd, choć prawdę mówiąc i tak z
debiutancką płytą zapoznałem się dopiero niedawno, po polecajce od chłopaków z
Dodecahedron, którzy wspomniany wyżej band współtworzą. Techniczny,
eksperymentalny deathmetal sprawdził się na żywo wyśmienicie. Pierwsze, co
uderzyło mocno po uszach, to wyjątkowo dobre, jak na bazylowe warunki,
nagłośnienie. Bałem się, że niuanse skrzętnie skrywane w numerach z „Ulsect”
będą rozpływały się w morzu dźwięków. Nic bardziej mylnego – wszystkie zagrywki
były doskonale uwypuklone dzięki czemu można było się delektować prawdziwą
ucztą muzyczną. Przy takiej jakości nagłośnienia można tego rodzaju występy
oglądać z czystąprzyjemnością. Częste zmiany tempa, nagłe zrywy kojarzące się niemal z hardcorowymi, charyzmatyczny wokalista przemieszczający się na scenie i zapraszający do wspólnych baletów. Do tego wszystko okraszone ścianą dymu i zmieniającymi się, penetrującymi scenę światłami. Dennis przemieszczał się na scenie, właził na odsłuchy, co znów kojarzyło mi się z wokalistami HC, jednak zdecydowanie na plus, dodając przynajmniej do pokazu całą tonę żywiołowości. Otwierający wieczór występ potrwał około 45 minut, co przy porównaniu z zawartością albumu daje czysty rachunek, że wysłuchaliśmy całego debiutu. Chyba, że Holendrzy zaprezentowali nam coś nowego, jednak wzmianki o tym nie wychwyciłem. Znakomity koncert.
Szkoda tylko, że zagrany przy nielicznej jeszcze publiczności. Najwyraźniej zdecydowana większość metalowej braci wolała jebnąć browara pod klubem i zaczęła wbijać do środka dopiero na występ mających zaraz zawładnąć sceną chłopaków z Zhrine.
Jeśli komuś określenie
muzyki jako klimatycznej źle się kojarzy, to zdecydowanie powinien sprawdzić
ten wielce niedoceniany w naszym kraju band. Wystarczy, że na scenie buchnęło
dymem jak z porządnego, kubańskiego cygara, zapaliły się zimne, niebieskie
światła i zabrzmiały pierwsze totalnie wkręcające się w łepetynę dźwięki
„Utopian Warfare” bym był całkowicie kupiony. Identycznie jak w przypadku
otwierającego wieczór Ulsect, brzmienie było ustawione bardzo blisko ideału.
Jak ważne jest to przy muzyce tworzonej przez Islandczyków wie każdy, kto ich
debiut pokochał tak mocno jak ja. Ilość brutalnych uderzeń i wolnych, nastrojowych
momentów jest w tej muzyce tak idealnie wyważona, że lepiej się tego zrobić nie
da. Umiejętność odegrania tego materiału na żywo z taką precyzją to nie lada
sztuka. Sztuka, która wczorajszego wieczora udała się kwartetowi doskonale.
Niezwykle efektownie, jeśli chodzi o wizualną część koncertu, wyglądają fragmenty, w których muzycy używają smyczka do gry na gitarze i stojącym niczym wiolonczela nietypowym basie (zapewne ma on jakąś swoją fachową nazwę, jednak jeśli chodzi o sprawy sprzętowe jestem prymitywnym ignorantem). Poza wspomnianym otwieraczem mogliśmy delektować się także „Spewing Gloom”, „The Syringe Dance”, „World” oraz, co było wielce zaskakujące, aż trzema nowymi numerami. Co prawda nie mają one jeszcze tytułów a ich ostateczny kształt nadal ewoluuje, jednak zapowiadają, że lipy nie będzie. Powiem najkrócej jak się da – zwiastują one potężną płytę! Aż wierzyć się nie chce, że kilku chłopaków z modnymi fryzurkami, elegancko ubranych, w trampach na nogach, potrafi na scenie wywołać soniczną burzę przeplataną nielicznymi przejaśnieniami. Thornbjorn nie silił się na jakąś konferansjerkę, ot zwyczajowe – „Hello Poland, we’re Zhrine” i tyle się nagadał. Niech mówi
muzyka. Godzinny show upłynął jak z chuja strzelił i pozostawił, przynajmniej u mnie, wielki niedosyt. Mógłbym tam stać, machać łbem i pochłaniać każdy płynący ze sceny dźwięk jeszcze długo.
Gdy więc zapadła
raniąca uszy cisza a licząca, jak wspomniał organizator, przysłowiową setkę
rzesza maniaków udała się do baru po browar, ja odebrałem ze skrytki dwie
flaszeczki Żubrówki i skierowałem swe kroki do pokoju zwierzeń, aby
przeprowadzić w końcu zaplanowany na kilka godzin wcześniej wywiad, czy też
pogadankę towarzyską, jak zwał tak zwał.
Gdy wróciłem pod scenę
Blaze of Perdition grali już jakiś czas, więc niewiele udało mi i się obejrzeć.
Nie jestem wielkim fanem tegoż zespołu, więc niespecjalnie z tego powodu
rozpaczałem. Trzeba jednak obiektywnie przyznać, że Lublinianie zaprezentowali
się bardzo przyzwoicie. Niezły, zimny blackmetal dość mocno chłostał narządy
słuchu. In minus dość mocno irytowały mnie śpiewane fragmenty, dlatego też
poszedłem raz jeszcze rozejrzeć się na merchu. A tam znaleźć można było w
zasadzie wszystko. Były i cedeki i wosk, koszulek i bluz wybór ponadprzeciętny,
patche, kasety… Cenowo może nie najtaniej, ale z tego co się dowiedziałem
znalazło się kilku amatorów zakupów.
Podsumowując krótko –
kolejny niezapomniany, doskonały wieczór, zarówno pod muzycznym jak i
towarzyskim względem. Obie odwiedzające nasz kraj po raz pierwszy kapele były
bardzo zadowolone z przyjęcia i to na pewno też się bardzo liczy. Specjalne
słowo należy się pod adresem samego klubu. Widać, że Bazyl poszedł mocno do
przodu i po przebudowie koncerty w tej miejscówce w końcu mogą zabrzmieć
mocarnie. Mam cichą nadzieję, że stanie się to standardem i
będzie tam można
jeździć bez czających się w mroku umysłu niepewności. Wielkie dzięki raz
jeszcze dla wszystkich spotkanych mordź, i dla Ciebie Mint – wiesz za co. No i
dla Waldzia, że znów nas bezpiecznie dowiózł, zatrzymał się na żurek i
zapiekankę i znosił moje docinki ;) Do
zobaczenia przy następnej okazji. Hail Satan!
-
jesusatan
Foty czarno-biale - Marcin Fiszer
Foty kolorowe - jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.